środa, 16 grudnia 2020

Śmierć Prezydenta

 

Gabriel Narutowicz. Źródło: domena publiczna.

16 grudnia 1922 r. Gabriel Narutowicz, niedawno zaprzysiężony, pierwszy w historii, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, gościł w pałacu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie uczestniczył w uroczystym otwarciu wystawy. Prezydent młodego państwa cieszył się dużym zainteresowaniem zróżnicowanej politycznie publiczności – zapewne większym niż obrazy. W pewnym momencie, niedługo po godzinie 12.00 z tłumu wyłonił się malarz Eligiusz Niewiadomski, który stanął tuż przed Prezydentem i oddał w jego stronę trzy strzały z rewolweru. Narutowicz upadł, a chwilę później znajdujący się z pobliżu lekarz stwierdził zgon. Tak doszło do największego politycznego morderstwa w dziejach suwerennej Polski. Wydarzenie wstrząsnęło krajem szczególnie, że polityczne emocje wokół wyboru głowy państwa sięgały zenitu. W powszechnej opinii czyn Niewiadomskiego stał się konsekwencją zaciekłej walki poprzednich dni.

 

Rozdrobniona scena polityczna

Zgodnie z uchwaloną w 1921 r. konstytucją marcową Prezydent miał niezwykle ograniczoną władzę. Zgromadzenie Narodowe złożone z 111 senatorów i 444 posłów wybierało go na 7 lat. Jego kompetencje dotyczyły głównie reprezentowania państwa na zewnątrz i zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi. Nie miał prawa weta, a wszystkie podpisane przez niego akty prawne wymagały kontrasygnaty premiera i właściwego ministra. Urząd prezydencki skrojony był w taki sposób, aby zakres jego władzy był akceptowalny dla większości skłóconych środowisk politycznych. Szczególnie prawica naciskała na możliwe ograniczenie władzy prezydenta, obawiając się, że w tym kierunku zmierzać będą ambicje znienawidzonego przez nią Józefa Piłsudskiego.

W ogóle scena polityczna w Polsce 1922 r. była niezwykle rozdrobniona. W wyniku wyborów z listopada tego roku największe poparcie społeczne uzyskała Narodowa Demokracja. Ten szeroki prawicowy i nacjonalistyczny ruch, którego ideologicznym przywódcą był Roman Dmowski, politycznie reprezentował Chrześcijański Związek Jedności Narodowej, potocznie przezwany jako „Chjena”. Związek był koalicją kilku zróżnicowanych partii prawicowych z ziem wszystkich zaborów. W wyborach uzyskał 169 mandatów w Sejmie i 48 w Senacie. Do tego mógł on liczyć na sympatię niektórych mniejszych ugrupowań parlamentarnych o podobnych skłonnościach ideologicznych. Ogólnie szeroko rozumiana prawica była zdecydowanie najsilniejszym środowiskiem politycznym. Stan ten zresztą utrzymywał się aż do „zamachu majowego” z 1926 r. Odwołująca się do nacjonalizmu i innych myśli prawicowych, korzystająca z poparcia dużej części Episkopatu i duchowieństwa prawica cieszyła się najszerszym poparciem społecznym. Nie była jednak w stanie uzyskać samodzielnej większości, więc do rządów, a także w celu wyboru Prezydenta musiała szukać sojuszników.

Na przeciwnym biegunie znajdowała się lewica, której główną siłą była Polska Partia Socjalistyczna. Ugrupowanie, silne głównie wśród klasy robotniczej, w rolniczej Polsce zdecydowanie przegrywała z endecją (w 1922 r. 41 miejsc w Sejmie i 7 w Senacie), ale była świetnie zorganizowana, zdolna do zwoływania dużych demonstracji i wówczas jeszcze silnie związana z obdarzonym wielkim autorytetem (ale nie na prawicy) odchodzącym Naczelnikiem Państwa Józefem Piłsudskim. Jej parlamentarnym liderem był Ignacy Daszyński.

Pod względem parlamentarnej reprezentacji drugą siłą był ruch ludowy podzielony wówczas na dwie konkurencyjne partie – PSL „Wyzwolenie” Stanisława Thugutta (49 posłów, 8 senatorów) o skłonnościach lewicowych i bardziej konserwatywny PSL „Piast” na czele którego stał legendarny chłopski przywódca Wincenty Witos (70 posłów, 17 senatorów). „Piast” ze względu na swe przesunięcie w prawo był właściwie jedynym potencjalnym partnerem dla endecji. Zresztą, faktycznie w przyszłości rządy „Chjeno-Piasta”, jak zostały określone przez ówczesną prasę, dały Polsce „przedmajowej” najbardziej stabilne rządy. Trzeba jednak pamiętać, że Witos i jego stronnictwo byli nieufni wobec politycznego zaangażowania duchowieństwa, a zwłaszcza biskupów, a także sceptycznie nastawieni do wywodzących się z dawnych rodów szlacheckich wielkich posiadaczy ziemskich, którzy często sympatyzowali z prawicą. Te zastrzeżenia miały mieć kluczowe znaczenie dla wyboru na Prezydenta Gabriela Narutowicza.

Ostatnim liczącym się środowiskiem politycznym były mniejszości narodowe. Nie tworzyły one zwartej grupy, ale ordynacja wyborcza (proporcjonalna i z listą krajową) zmusiła je do porozumienia. W parlamencie znalazła się więc niejednorodna grupa posłów żydowskich, ukraińskich, niemieckich i innych (w sumie 66 posłów i 22 senatorów), które łączył sprzeciw wobec wynaradawiania mniejszości przez polskie państwo. Głównym zwolennikiem tego rodzaju polityki była nacjonalistyczna endecja, a więc na solidarne wsparcie mniejszości mógł liczyć każdy kto zechciałby rzucić jej wyzwanie. 

Oprócz wymienionych istniało też szereg mniejszych ugrupowań politycznych, które w większości orbitowały wokół głównych nurtów.

Choć każde wybory przynosiły nieco inne rozstrzygnięcia, ogólnie w polskim parlamencie tamtych czasów było dużo partii, często ze sobą skłóconych i mających wielkie trudności w osiąganiu porozumienia. W rezultacie pierwsze lata niepodległości politycznie charakteryzowały się dużą niestabilnością i dynamicznymi zmianami kolejnych rządowych gabinetów.

Taki parlament, jako Zgromadzenie Narodowe, musiał dokonać historycznego wyboru pierwszej głowy państwa. Jak łatwo stwierdzić, kłopoty wisiały w powietrzu.

 

Walka wyborcza

Do wyboru przystąpiono 9 grudnia 1922 r. Zgodnie z zasadami każdy z głównych bloków politycznych zgłosił własnego kandydata. Począwszy od drugiego głosowania kandydat z najmniejszym poparciem miał odpadać, a więc tylko pierwsze dwa podejścia odbyć się miały z udziałem kompletu pretendentów. Procedura miała być powtarzana aż do przekroczenia przez jednego ze startujących 50% głosów. Zgłoszono 5 polityków. PPS wystawił swojego lidera Ignacego Daszyńskiego, kandydatem mniejszości narodowych został wybitny i powszechnie szanowany językoznawca Jan Baudouin de Courtenay, Witos i jego partia wsparły Stanisława Wojciechowskiego, zaskakująco lewicowego jak na to środowisko, byłego działacza PPS.

Najważniejszymi aktorami dramatu byli jednak kandydaci prawicy i PSL „Wyzwolenie”. Narodowa Demokracja wystawiła Maurycego Zamoyskiego. Pochodzącego ze sławnego rodu Zamoyskich hrabiego i wielkiego posiadacza ziemskiego. Wybór był to fatalny z punktu widzenia politycznych szans prawicy. Jak wspomniałem, Związek i mniejsze partie prawicowe miały najwięcej głosów, ale były pozbawione samodzielnej większości. By wygrać potrzebny był partner, a jedynym potencjalnym sojusznikiem był PSL „Piast”. Fakt, że ugrupowanie, które do sukcesu potrzebowało poparcia Witosa wystawiło jako kandydata hrabiego i wielkiego posiadacza ziemskiego zdumiewa nawet po prawie stu latach. Oczekiwanie, że „Piast” ze swoim liderem – samoukiem poprze kogoś takiego było nader optymistyczne. Kalkulacja prawicy opierała się na założeniu, iż koniec końców Witos nie będzie miał wyboru i przełknie tę polityczną „żabę”, bo alternatywa będzie dla niego jeszcze gorsza. Jakiż to błąd w ocenie sytuacji i samego Witosa!

Ostatnim kandydatem był Gabriel Narutowicz wystawiony przez PSL „Wyzwolenie”. Z założenia zgłaszających Narutowicz miał odegrać rolę kandydata „technicznego”. Nieznany szerzej Narutowicz, pozbawiony własnego zaplecza politycznego jednocześnie (a właściwie z tego powodu właśnie) nie miał wrogów. Wydawało się więc, że jest to kandydat, którego nikt nie pokocha, ale wszyscy zaakceptują. Postać zresztą ciekawa. Gabriel Narutowicz, pochodzący z ziemiańskiej rodziny litewskiej o szlacheckich korzeniach (jego rodzony brat Stanisław zaangażował się w działalność polityczną na terenie Litwy) był inżynierem, który przez wiele lat pracował w Szwajcarii gdzie budował elektrownie wodne. Przyszły prezydent w ogóle przyczynił się do rozwoju tej dziedziny energetyki w zachodniej Europie. Do Polski powrócił po odzyskaniu niepodległości, kierowany patriotyzmem i chęcią wzięcia udziału w odbudowie kraju. Światopoglądowo centrysta i liberał, zdystansowany wobec Kościoła (choć jego poglądy religijne nie są dokładnie znane), od czerwca 1922 r. był ministrem spraw zagranicznych, ale nigdy nie wygrał demokratycznych wyborów. Wszystko wskazuje na to, że nie był też blisko związany z „Wyzwoleniem”. Jego politycy uznali po prostu, że może wygrać.

W pierwszym głosowaniu wygrał Zamoyski. Nic zresztą dziwnego. Zgodnie z arytmetyką parlamentarną wygrywał wszystkie głosowania oprócz ostatniego. Drugi był Wojciechowski, trzeci de Courtenay. Narutowicz zdobył 62 głosy i wyprzedził tylko Daszyńskiego. W drugim głosowaniu odpadł Ignacy Daszyński z PPS, Courtenay był przedostatni. Wygrał Zamoyski przed Wojciechowskim, ale Narutowicz przesunął się na trzecie miejsce z 151 głosami (tylko dwa mniej od Wojciechowskiego). Już wtedy głosy na przyszłego prezydenta oddała duża część posłów mniejszości pragnących zablokować wybór endeka, a Wojciechowskiego jako kandydata „Piasta” podejrzewano o możliwość dogadania się w końcu z prawicą. Strategia „Wyzwolenia” sprawdzała się. Narutowicz nie budził kontrowersji wśród przeciwników prawicy i posiadał dużą zdolność do bycia przez nich zaakceptowanym. Charakterystyczne, że rosło poparcie dla Wojciechowskiego i Narutowicza, zaś liczba głosów na rzecz Zamoyskiego prawie pozostawała bez zmian. Kandydatura hrabiego okazywała się hermetyczna i nie budziła sympatii poza endecją.

Atmosfera stała się coraz bardziej napięta. Sytuacja kształtowała się w taki sposób, że panem rozgrywki stawał się Witos, którego głosy mogły rozstrzygnąć wybory. Chrześcijański Związek Jedności Narodowej popełnił jednak kolejny błąd konsekwentnie uważając, że lider „Piasta” ostatecznie i tak poprze ich kandydata. Scenariusz taki istotnie był rozważany w ich środowisku, ale fatalne wskazanie Zamoyskiego sprawiało, że decyzja taka była niezwykle trudna. Zwłaszcza, że po głosowaniu trzeba było wrócić do domu wśród wiejskiego elektoratu. Trudno dzisiaj orzec co mogła zrobić w takiej sytuacji prawica by uniknąć klęski. Rozsądne wydawałoby się poparcie Wojciechowskiego. Być może zresztą na to liczył Witos zwlekając z decyzją. Tymczasem w kolejnym głosowaniu upadł kandydat mniejszości narodowych. Na placu zostali tylko Narutowicz (już drugi), Wojciechowski i Zamoyski. Sytuacja zdawała się wymuszać określenie przez „Piasta”, ale Witos raz jeszcze poparł Wojciechowskiego. W czwartym głosowaniu Zamoyski otrzymał 224 głosy (wciąż ze „szklanym sufitem” nad głową) Narutowicz 171, Wojciechowski 145.

Witos i jego współpracownicy musieli wreszcie podjąć decyzję. Prawica do końca wierzyła w sukces Zamoyskiego. Hrabia i obszarnik to było jednak zbyt wiele dla ludowców. W ostatnim głosowaniu Zamoyski otrzymał 227 głosów (czyli prawie bez zmian), a pozostałe 289 padło na Narutowicza. Inżynier i budowniczy szwajcarskich elektrowni okazał się „czarnym koniem”. Wbrew wszystkim oczekiwaniom, 9 grudnia 1922 r., został wybrany na Prezydenta Rzeczypospolitej. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.

 

Kraj nad przepaścią

Prawica wpadła w szał. Przy czym warto podkreślić podstawowy fakt. Narodowcy przegrali, bo popełnili dziecinne błędy polityczne. Zgubiła ich nadmierna pewność siebie, która doprowadziła do zgłoszenia kandydata nie do zaakceptowania dla jedynego potencjalnego sojusznika. Narutowicz dostał głosy mniejszości narodowych, ale na ich poparcie mógł liczyć też każdy inny zdolny zatrzymać wybór endeka. O wyniku zadecydował Witos i jego PSL „Piast”.

Działacze prawicy rozpętali kampanię dyskredytacji Narutowicza i kontestacji ważności jego wyboru. Jako kluczowy argument endeccy politycy i prasa wykorzystali poparcie dla niego ze strony mniejszości narodowych. Witosa starano się nie atakować wprost, a poza tym narracja o prezydencie wybranym przez Żydów była bardzo nośna w ówczesnej Polsce, gdzie nastroje antysemickie pozostawały silne. Zaraz po wyborze działacze prawicy rozpętali wielkie demonstracje uliczne. Wznoszono hasła w rodzaju „Precz z żydowskim prezydentem”. Wznoszono okrzyki ku czci Mussoliniego, który niedawno zaprowadził faszystowską dyktaturę we Włoszech. Mówiąc bez ogródek – rozpętano kampanię nienawiści przeciw legalnie wybranej głowie państwa. Demonstrantów poparły tuzy prawicy na czele z generałem Hallerem, który występując z balkonu swojego domu określił wybór Narutowicza jako narzucony przez wrogie Polsce mniejszości narodowe. Prawica zaplanowała niedopuszczenie do zaprzysiężenia prezydenta poprzez zablokowanie stolicy. Zamierzano uniemożliwić dotarcie tam posłów i Narutowicza. Chwiejący się, pozbawiony oparcia w parlamencie rząd Juliana Nowaka wykazał się w tej sytuacji olbrzymim niezdecydowaniem. Policja pilnowała porządku, ale nie otrzymała żadnych konkretnych instrukcji postępowania. Można wręcz powiedzieć, że zachowywała się kunktatorsko. Tymczasem sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Niekontrolowany tłum zwrócił się nawet przeciw Witosowi, pod adresem którego wznoszono okrzyki o zdradzie. Wściekły Piłsudski zażądał od rządu opanowania sytuacji i specjalnych pełnomocnictw dla siebie, jako urzędującego jeszcze Naczelnika Państwa.

W obronie Narutowicza stanęła lewica i to zarówno PSL „Wyzwolenie” jak i PPS. W dzień zaprzysiężenia (11 grudnia 1922 r.) prawica chwytała się wszystkiego. Marszałek Sejmu Maciej Rataj (PSL „Piast”) usłyszał od jednego z posłów, że Narutowicz jako bezwyznaniowy nie może złożyć zawierającej wtedy religijne odniesienia przysięgi. Protest został odrzucony.  Tymczasem na ulicach sytuacja zaczęła grozić wybuchem wojny domowej. Próbując zablokować drogę na zaprzysiężenie rozwścieczony i zradykalizowany tłum sympatyków prawicy pobił kilku polityków lewicy. Tego samego dnia PPS wyprowadził na ulice własnych zwolenników, którzy demonstrowali w obronie Narutowicza. Doszło do starć. Nie wiadomo kto strzelił pierwszy, ale zwolennicy obu obozów starli się w walce z użyciem broni palnej. 28 osób po obu stronach odniosło rany. Działacz socjalistyczny i związkowy Jan Kałuszewski zginął. Niechlubną rolę w wydarzeniach odegrali niektórzy duchowni, którzy popierali endecję wraz z jej haniebną narracją. Trzeba też jednak pamiętać, że nawet na prawicy nie wszyscy popierali taką taktykę. Maurycy Zamoyski zachował dystans. Nawet niektórzy biskupi w tym przyszły prymas, arcybiskup warszawski, kardynał Aleksander Kakowski, nie popierali chuligańskich działań o charakterze politycznego awanturnictwa.

Tymczasem Narutowicz przedzierał się przez miasto obrażany i atakowany przez tłum. Przejazd umożliwił mu eskortujący oddział kawalerii, który rozbierał barykady i zapewniał przejazd głowie państwa. Wojsko było w owym czasie otoczone olbrzymim społecznym szacunkiem, co na pewno ułatwiło przedsięwzięcie. Dowódca tego oddziału wymusił nawet pomoc ze strony ciągle biernej policji. Wreszcie Narutowicz został zaprzysiężony pod nieobecność prawicy, która zbojkotowała ceremonię.

Z demonstracjami i nagonką ze strony prawicy w tle 14 grudnia Józef Piłsudski w obecności najwyższych państwowych urzędników przekazał Narutowiczowi obowiązki głowy państwa. Uroczystość legalizowała wybór Narutowicza, ale miała też na celu wsparcie prezydenta autorytetem Piłsudskiego. Marszałek wzniósł specjalny toast ku czci zwycięzcy:

Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt, podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny, pierwszego Obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie! Jako jedyny oficer polski czynnej służby, który dotąd przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej niech żyje!

Prawicy to oczywiście nie usatysfakcjonowało.

 

Wincenty Witos odegrał kluczową rolę w przegranej kandydata prawicy. Źródło: domena publiczna.

Śmierć Prezydenta

Już od dnia wyboru Gabriel Narutowicz otrzymywał anonimy z pogróżkami niewiadomego autorstwa. Wszystko jednak wskazuje, że zlekceważył ten fakt, a w każdym razie demonstracyjnie nie okazywał strachu. Obowiązki prezydenta Narutowicz zaczął pełnić 15 grudnia. Dzień później zaplanowane miał szereg kurtuazyjnych spotkań i wizyt obejmujących między innymi spotkanie z kardynałem Aleksandrem Kakowskim (jak wspomniałem nie podzielającego emocji endecji) i wizytę na Zachęcie.

Tego samego dnia miał się odbyć pogrzeb zabitego w zamieszkach działacza PPS. Jak łatwo domyśleć się w tej sytuacji politycznej uroczystość zamieniła się w wielką polityczną demonstrację lewicy. Narutowicz jednak dystansował się od wyraźnej afiliacji do jakiegokolwiek obozu. Do Zachęty Narutowicz przyjechał chwilę po 12.00. Podczas uroczystej inauguracji wystawy sztuki Niewiadomski oddał wspomniane śmiertelne strzały. Polityczny mord stał się faktem. Zamachowiec dał się obezwładnić bez oporu.

Śmierć Narutowicza wywołała wstrząs nawet na prawicy. Co bardziej radykalni działacze PPS w pierwszym odruchu zaplanowali akcję odwetową. Zamierzano zamordować wielu działaczy Narodowej Demokracji. Łatwo sobie wyobrazić, że doprowadziłoby to do wojny domowej. Akcja nie została jednak przeprowadzona do czego przyczynił się autorytet Piłsudskiego i innych przywódców politycznych niepopierających tego rodzaju koncepcji. Sytuacja polityczna znalazła się na skraju chaosu, ponieważ jeszcze przed zamachem premier Nowak złożył dymisję. Kraj nie miał zatem rządu i prezydenta, ale za to wrogie wobec siebie tłumy demonstrantów. Sytuację ustabilizowała wstrzemięźliwość Piłsudskiego i działania marszałka Rataja, który korzystając z uprawnień pełniącego obowiązki głowy państwa powołał nowy rząd na czele z Władysławem Sikorskim. Ów bohater wojny z 1920 r. wyprowadził na ulice wojsko, internował największych prawicowych radykałów. Na spotkaniu liderów ugrupowań politycznych wyraził determinację ustabilizowania sytuacji, także z użyciem siły, co szczególnie schłodziło gorące głowy Narodowych Demokratów. Niewiadomski został osądzony i skazany na śmierć. Wyrok wykonano 31 stycznia 1923 r. W kolejnych dniach odbyły się uroczystości pogrzebowe Gabriela Narutowicza. Wobec ostrożności endeków obyło się bez poważniejszych incydentów. Państwowy pogrzeb z udziałem zagranicznych dyplomatów i setek tysięcy obywateli dopełnił obraz tragedii.

Część prawicowej prasy próbowała uczynić z Niewiadomskiego bohatera, ale generalnie śmierć prezydenta uspokoiła jej nastroje. Nie zmieniło to jednak faktu, że w jego pogrzebie wzięło udział tysiące ludzi, dla których był postacią pozytywną. Stanisław Stroński, symbol nagonki przeciwko Narutowiczowi, zasłynął słynnym tekstem „Ciszej nad tą trumną…” próbował odsunąć odpowiedzialność za mord od prawicy, choć ewidentnie była to także zmiana tonu w porównaniu z napastliwymi atakami ostatnich dni. Później Stroński deklarował, że żałuje ataków na Narutowicza. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, do dziś są ugrupowania, które w Niewiadomskim upatrują bohatera. Zdarza się nawet, że stawiają na jego grobie kwiaty.

Lewica i inni przeciwnicy największego parlamentarnego środowiska byli oczywiście pewni całkowitej politycznej i moralnej odpowiedzialności prawicy. Sympatyzujący z lewicą Julian Tuwim w słynnym wierszu „Pogrzeb prezydenta Narutowicza” dał wyraz tym nastrojom, oskarżając odpowiedzialnych za mord w sposób, który nie sprawia zbyt wielkiego problemu w identyfikacji winnych.

 

Eligiusz Niewiadomski - zabójca Gabriela Narutowicza. Źródło: domena publiczna.

Odpowiedzialność

20 grudnia odbyły się nowe wybory. Szybko i sprawnie wybrano Stanisława Wojciechowskiego – tym razem on wystąpił w roli kandydata kompromisu. Choć prawica znów przegrała, znów w wyniku decyzji PSL „Piast”, tym razem obyło się bez kontrowersji. Wojciechowski wybrany głosami zwolenników Narutowicza został powszechnie zaakceptowany i sprawował urząd do zamachu majowego z 1926 r.

Pozostaje pytanie o odpowiedzialność za śmierć pierwszego prezydenta. Nagonka, jaką przeciw niemu rozpętała prawica, tworzy pokusę łatwego wskazania w jej stronę. Ale w historii nic nie jest proste, jak pisał wielki historyk Fernand Braudel. Niewiadomski zeznał, że pierwotnie zamierzał zabić Piłsudskiego. Zmienił zdanie, gdy okazało się, że nie ubiega się o urząd prezydenta. Na ile jego zamiar był zdeterminowany prasową nagonką i ekscesami na ulicach nie da się określić, a to w tym kontekście sprawa kluczowa. W ogóle Niewiadomski był postacią o wątpliwej kondycji psychicznej. Radykalny zwolennik endecji, sam domagał się dla siebie kary śmierci. Widział siebie w roli symbolu sprzeciwu wobec dominacji mniejszości narodowych nad Polską. Jak bardzo było to nieadekwatne do rzeczywistości nie trzeba chyba tłumaczyć. Niemniej, z całą pewnością nie działał na zlecenie i nie wiadomo czy nawet brak ataków zmieniłby jego decyzję. Z drugiej strony trudno uznać mord dokonany po opisanej prawicowej akcji nienawiści za prosty zbieg okoliczności.

W mojej ocenie można mówić o odpowiedzialności moralnej i politycznej. Prawica nie nacisnęła na spust, ale stworzyła klimat by Niewiadomski lub ktoś tego pokroju (w końcu do dziś nie ustalono autorstwa anonimów) dokonał zamachu na Prezydenta Rzeczypospolitej. Każdego czytelnika zachęcam jednak do samodzielnych poszukiwań odpowiedzi na te wątpliwości. Faktem jest, że wydarzenia z 16 grudnia 1922 r. pozostają dla potomnych lekcją tego, czym skończyć się może zniesienie wszelkich granic i skrupułów w krytykowaniu politycznych przeciwników. Lekcja to cenna także i dzisiaj.

 Michał Górawski


Bibliografia:

1.      Ruszczyc M., Strzały w „Zachęcie”. Katowice, 1987.

2.      Roszkowski W.,: Najnowsza historia Polski 1914–1945. Warszawa, 2003

3.      https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/1959878,Zamach-na-Gabriela-Narutowicza-%e2%80%93-grzech-pierworodny-II-Rzeczpospolitej [dostęp: 15 grudnia 2020 r.]

4.      https://histmag.org/Zamach-na-prezydenta-Narutowicza-18862/ [dostęp: 15 grudnia 2020 r.]

5.      https://wyborcza.pl/alehistoria/7,162654,24311451,wojna-polsko-polska-1922-roku.html [dostęp: 2020 r.]

 

 

wtorek, 8 grudnia 2020

Rzeczpospolita Obojga Narodów wobec wojny trzydziestoletniej

 

Defenestracja praska rozpoczęła wojnę trzydziestoletnią. Źródło: domena publiczna.

Powszechnie uważa się, że wobec wojny trzydziestoletniej – największego konfliktu nowożytnej Europy – Rzeczpospolita zachowała neutralność. Taki pogląd pojawia się nawet na kartach szkolnych podręczników. Tymczasem niezupełnie jest to prawda. Formalnie Rzeczpospolita nie przystąpiła do wojny, ale co najmniej trzy razy zaangażowana była w działania wojenne ściśle z nią związane. Poza tym, ze względu na jej duży potencjał i zdolność wystawienia silnej armii, obie walczące strony starały się wpłynąć na Rzeczpospolitą w celu wciągnięcia do walki. Niektórzy historycy w odmowie naszego kraju upatrują wręcz straconej szansy. Neutralność Rzeczpospolitej była więc w dużej mierze pozorna.

 

Pierwsza odsiecz wiedeńska

Za początek wojny trzydziestoletniej uznaje się „defenestrację praską” z 23 maja 1618 roku, czyli wyrzucenie przez okno zamku na Hradczanach dwóch namiestników cesarza Macieja oraz ich sekretarza. Choć ofiary spektakularnego aktu przeżyły, defenestracja stała się pierwszym aktem powstania czeskiego przeciwko Habsburgom, które w zgodnych opiniach historyków uważane jest za pierwszy etap wielkiej wojny. Motywacje rebelii miały w głównej mierze aspekt religijny i był buntem protestantów przeciw ortodoksyjnie katolickiej polityce cesarza Macieja. Późniejsza, zwłaszcza dziewiętnastowieczna historiografia, podnosi sprawy narodowe i tarcia pomiędzy Czechami, a Niemcami, jednak w XVII wieku kwestie etniczne nie odgrywały jeszcze wielkiej roli, a gdy się pojawiały, interesowały prawie wyłącznie członków społecznych elit, których tożsamość w tym zakresie ukształtowała się szybciej.

Konflikt zaczął się rozszerzać. W lipcu Czesi pozbawili Habsburgów tronu swego kraju, wybierając na króla elektora Palatynatu Fryderyka V. Wybór wydawał się politycznie racjonalny, gdyż nowy król był jednym najważniejszych przywódców niemieckich protestantów, na których wsparcie liczono, a także zięciem króla Anglii Jakuba I. Świat protestancki miał jednak ambiwalentne stanowisko wobec całej awantury, w rezultacie wsparcia czeskim powstańcom udzielił jedynie Palatynat, mniejszość protestanckich państw Rzeszy, Niderlandy oraz w niewielkim zakresie Anglia. Paradoksalnie, najbardziej efektywne wsparcie nadeszło ze strony Siedmiogrodu – węgierskiego księstwa podporządkowanego osmańskiej Turcji. Jego władca, Gabor Bethlen, rozpoczął działania wojenne przeciw Cesarstwu. Celem tych działań było zdobycie habsburskiej części Węgier i Słowacji oraz zapewne uzyskanie dla siebie i potomków „korony św. Stefana”. Jesienią 1619 r. Węgrzy Bethlena i Czesi zaatakowali Wiedeń, co postawiło Habsburgów w trudnej sytuacji.

W tych okolicznościach Rzeczpospolita po raz pierwszy wpłynęła na bieg wojny trzydziestoletniej. Sprzyjający Habsburgom Zygmunt III Waza zgodził się na wynajęcie przez cesarza niemieckiego Ferdynanda 10 000 „lisowczyków” – osławionej w Europie, niezwykle skutecznej polskiej lekkiej jazdy, której nazwa pochodzi od nazwiska twórcy formacji pułkownika Lisowskiego. Korpus dowodzony przez Walentego Rogowskiego przeszedł przez Karpaty i przeprowadził dywersyjne uderzenie na Siedmiogród. 23 listopada 1619 r. niedaleko miejscowości Humienne (obecnie terytorium Słowacji) doszło do bitwy pomiędzy „lisowczykami”, a liczącym 7 tysięcy ludzi oddziałem siedmiogrodzkim Jerzego Rakoczego, pozostawionym do osłony kraju na wypadek proaustriackiej interwencji Rzeczpospolitej. Starcie zakończyło się porażką Węgrów. Dowiedziawszy się o ataku na swoim zapleczu Gabor nakazał odwrót spod Wiednia. Wydarzenie przeszło do polskiej historii jako „pierwsza odsiecz wiedeńska”, gdyż nasza lekka jazda miała ocalić austriacką stolicę. Prawda jest znacznie bardziej skomplikowana.

Trzeba pamiętać, że akcja Siedmiogrodzian prowadzona była późną jesienią, podczas gdy ówczesna sztuka wojenna nakazywała kończenie kampanii przed zimą, ze względu na mogące wystąpić kłopoty z aprowizacją. Poza tym oddziały Bethlena, choć liczne, cierpiały na niedostatek piechoty i artylerii koniecznej do zdobycia dobrze ufortyfikowanej austriackiej stolicy. W tej sytuacji, choć akcja „lisowczyków” przyspieszyła decyzję Bethlena o odwrocie, gdyby do niej nie doszło zapewne Siedmiogrodzianie i Czesi tkwiliby pod murami Wiednia dłużej, po czym i tak wycofaliby się do swoich krajów. Nie należy więc przeceniać militarnego znaczenia polskiej dywersji.

Rzeczpospolita nic na takim zaangażowaniu nie zyskała. Co gorsza, atak na Siedmiogród stał się, obok rywalizacji o wpływy w Mołdawii i Wołoszczyźnie i ataków Kozaków na Turcję, przyczyną wojny Rzeczpospolitej z imperium Osmanów w latach?1620-1621. W 1620 r. nasza armia poniosła klęskę pod Cecorą w Mołdawii, a podczas odwrotu została rozbita. Hetman Stanisław Żółkiewski zapłacił za to życiem. Rok później wielka armia Rzeczpospolitej (30-35 tysięcy ludzi), wspierana przez 20 tysięcy Kozaków, w warownym obozie pod Chocimiem odparła turecki atak. Ostatecznie wojna nie przyniosła zmian terytorialnych, a Turcja weszła w okres problemów wewnętrznych, które uniemożliwiły jej zaangażowanie w dalszy ciąg wojny trzydziestoletniej.

Ta zaś trwała w najlepsze. Listopad 1620 r. przyniósł czeskim powstańcom decydującą klęskę pod Białą Górą. W następnych miesiącach powstanie wygasło, po czym walki przesunęły się na teren Niemiec oddalając się od granic Rzeczpospolitej.

 

Gustaw Adolf. Król Szwecji i jeden z największych wodzów wojny trzydziestoletniej. Źródło: domena publiczna.

Wojna o ujście Wisły

Wojna trzydziestoletnia wciągała w swój wir kolejne państwa. Od 1625 r. w walkach przeciwko Habsburgom wzięła udział Dania, a jej armia była współfinansowana przez katolicką Francję. Oba państwa połączyła chęć powstrzymania wzrostu wpływów cesarza spowodowanego sukcesami militarnymi z lat 1620-1625. Finansowego poparcia Danii udzieliła też Anglia.

Tymczasem jednym z istotniejszych państw protestanckich, które nie brało udziału w wojnie była Szwecja. Ze względu na jej położenie i odwieczne skonfliktowanie z Danią (przyczyną była rywalizacja o panowanie nad Bałtykiem) próbowała pozyskać ją dyplomacja katolicka. Protestanci z kolei liczyli na poparcie Szwecji z powodów wyznaniowych. Monarcha tego skandynawskiego państwa, Gustaw Adolf, niewątpliwie planował mocarstwową ekspansję swojego kraju w regionie Morza Bałtyckiego, ale zaangażowanie w wojnę trzydziestoletnią zamierzał poprzedzić starannym przygotowaniem. Początkowy okres jego panowania zdominowały reformy wojskowości szwedzkiej, które armię Gustawa uczyniły prawdopodobnie najsprawniejszą w Europie. Zanim jednak doszło do zaangażowania w Niemczech, gdzie siła wojskowości Szwecji ujawniła się z całą mocą, Gustaw Adolf rozpętał konflikt z Rzeczpospolitą. Jego celem było przetarcie zreformowanej armii w boju oraz przejęcie zysków z handlu Rzeczpospolitej odbywającego się poprzez porty bałtyckie, na czele z potężnie ufortyfikowanym Gdańskiem – największym miastem naszego kraju, liczącym około 60 tysięcy mieszkańców. Istotne były też kwestie dynastyczne, bowiem król Polski Zygmunt III Waza rościł pretensje do tronu szwedzkiego. Po pierwszych walkach na terenie Inflant Gustaw w 1626 roku przerzucił siły do Prus i na Pomorze, rozpoczynając wojnę o ujście Wisły. Konflikt zakończył się porażką Rzeczpospolitej. Okazało się, że zreformowana armia Szwecji potrafi nawet walczyć z budzącą postrach husarią. Starcie miało jednak poważne znaczenie dla wojny trzydziestoletniej i przez wielu historyków jest wprost zaliczane do wydarzeń z nią związanych.

To właśnie w walce z Rzeczpospolitą żołnierz szwedzki zdobył szlify wojenne, które wkrótce pozwoliły mu niepowstrzymanie maszerować wzdłuż i wszerz Niemiec. Poza tym przegrana wojna odebrała Rzeczpospolitej zdolności ofensywne. Miało to poważne znaczenie, ponieważ Gustaw Adolf obawiał się polsko-litewskiej dywersji w czasie kampanii niemieckiej, na wzór tej z 1619 r. Wreszcie, na mocy kończącego walkę rozejmu w Starym Targu (1629), Szwedzi zatrzymywali większość portów pruskich i pomorskich. Poza tym uzyskiwali prawo pobierania opłaty celnej od handlu gdańskiego, która walnie przyczyniła się do opłacenia wielkiego wysiłku wojennego słabo zaludnionego i biednego skandynawskiego kraju. W walce tej Rzeczpospolitą poparli Habsburgowie, którzy przysłali jej na pomoc kontyngent piechoty i rajtarii pod dowództwem Arnima. Przy czym pomoc ta była mało efektywna – konfliktowy cesarski dowódca nie krył swojej niechęci dla współdziałania z Rzeczpospolitą, a jego żołnierze byli uciążliwi dla lokalnej polskiej ludności

Od 1630 r. Szwedzi trwale zaangażowali się w główny, niemiecki teatr wojny trzydziestoletniej. Gustaw Adolf poległ w krwawej i zakończonej dla Szwedów zwycięsko, bitwie pod Lutzen w Saksonii (16.11.1632). Zanim jednak znalazł śmierć na polu bitwy raz jeszcze spróbował zaszkodzić Rzeczpospolitej.

 

Wojna smoleńska

Rosja była jednym z głównym międzynarodowych wyzwań dla polsko-litewskiej unii, co najmniej od końca XV w. Początek XVII w. na skutek chaosu i „wielkiej smuty” w Rosji przyniósł Rzeczpospolitej sukcesy i pozyskanie dużych obszarów, czyli ziemi smoleńskiej, czernichowskiej i siewierskiej. Nowy car, Michał Romanow, który sprawował rządy w tandemie ze swym ojcem, patriarchą moskiewskim Filaretem (niektórzy wprost twierdzą, że to patriarcha sprawował faktyczną władzę w kraju) dążył do zemsty na zachodniej sąsiadce. W tym celu Rosja oplotła sieć intryg. Planowano wciągnięcie do walki z Rzeczpospolitą Turcję i Szwecję. O ile jednak Turcja wahała się długo i ostatecznie zdecydowała się jedynie na ograniczoną akcję, znaną jako „wojna Abazy-paszy”, o tyle Gustaw Adolf był bardzo zainteresowany uwikłaniem Rzeczpospolitej w konflikt i oferował konkretne wsparcie. W grę wchodziło nawet zdobycie dla Gustawa tronu w Warszawie. Na ile poważne były to koncepcje, a na ile służyły jedynie podburzeniu Rosji do wojny, pozostaje sprawą sporną. Nie da się tego rozstrzygnąć szczególnie wobec faktu, że Gustaw zginął zanim jakiekolwiek współdziałania szwedzko-rosyjskie miało szansę się odbyć. Szwecji zależało na pewno na związaniu państwa polsko-litewskiego by nie mogło ono szukać rewanżu za konflikt z ostatnich lat.

Faktem jest, że w 1632 r. Rosjanie rozpoczęli atak na Rzeczpospolitą, rozpoczynając konflikt, który do historii przeszedł, jako „wojna smoleńska”. Działania wojenne skoncentrowały zostały wokół Smoleńska właśnie i zakończyły się sukcesem Rzeczpospolitej, potwierdzonym pokojem w Polanowie (1634). Warunki pokoju ze Szwecją zostały poprawione przez nasz kraj na mocy układu w Sztumskiej Wsi (1635). W rezultacie Rzeczpospolita zyskała kilkanaście lat spokoju, zakłócanego tylko napadami Tatarów na południowe kresy państwa i nabrzmiewającym problemem kozackim.

 

Władysław IV Waza. Źródło: domena publiczna.

Próby wciągnięcia Rzeczpospolitej do wojny.

Na marginesie działań wojennych prowadzonych przez Rzeczpospolitą w latach 1618-1648 prowadzono także starania dyplomatyczne o wciągnięcie państwa polsko-litewskiego w wir konfliktu. Zainteresowane były tym obie strony. Rzeczpospolita miała 11 milionów ludności, co czyniło ją jednym z najludniejszych państw kontynentu, a to przekładało się na potencjalną zdolność wystawienia licznej armii. Dla porównania liczba Anglików w tym okresie szacowana jest na 4 miliony. Do tego nasza armia cieszyła się dobrą reputacją w Europie, co w szczególności dotyczyło jazdy. Rzeczpospolita była więc łakomym kąskiem i chętnie widzianym sojusznikiem dla obu stron. Nie dziwi więc, że próbowano ją albo zachęcić do sojuszu, albo wykluczyć możliwość wzięcia przez nią udziału w wojnie poprzez zaangażowanie w poboczny konflikt. Ten drugi wariant opisałem powyżej. W najbardziej klasycznej postaci wystąpił w okresie „wojny smoleńskiej”. Mniej znane są zabiegi dyplomatyczne.

Najbardziej usilnie starała się włączyć Rzeczpospolitą do wojny Francja. Jej postawa wobec konfliktu w ogóle zasługuje na uwagę. Kraj rządzony przez dynastię Burbonów, a w praktyce przez kardynałów Richelieu (do jego śmierci w 1642 r.) i jego ucznia Mazzariniego, długo unikał frontalnego zaangażowania w wojnę, starając się wyciągnąć z niej maksimum korzyści przy minimum zaangażowania. Ta makiaweliczna polityka nasadzała się na dążeniu do osłabiania Habsburgów, którzy dla Francji byli strategicznym wrogiem od końca XV w. Francuzi starali się wspierać pośrednio wrogów kolejnych cesarzy. Spektakularna kampania Gustawa Adolfa i późniejsze działania Szwedów były w dużej mierze finansowane z Paryża. System szwedzkiej krwi przelewanej za francuskie złoto przynosił jednak Francji tylko ograniczone korzyści, co przyniosło wreszcie otwarty jej udział w wojnie od 1635 roku. Ale zarówno do tego momentu, jak i później Francja szukała kolejnych wrogów Habsburgów. Jednym z pomysłów kolejno kierujących krajem kardynałów było oskrzydlenie cesarza za pomocą koalicji państw położonych na wschód od jego terytorium. W tym kontekście Francję szczególnie interesowała Szwecja, Turcja i Rzeczpospolita. Oto odpowiedź na tajemnicę udziału dyplomacji francuskiej w grze politycznej na terenie Europy Środkowej. Widzimy polityków przysłanych znad Sekwany próbujących sprowadzić kolejne Tureckie inwazje w kierunku Niemiec. Widzimy ich mediujących w rozmowach Szwecji z Rzeczpospolitą. Ogólnie starano się skierować wszystkie te trzy kraje przeciw francuskiemu wrogowi, oferując pieniądze i zyski terytorialne. Rzeczpospolitą Francja kusiła Śląskiem, całością albo jego fragmentami. Władysław IV Waza, od 1632 r. panujący w Rzeczpospolitej, sugerował zainteresowanie. Francuzi obiecywali pieniądze na wystawienie armii przeciw Habsburgom. O sprawie dowiedzieli się cesarscy dyplomaci z przerażeniem uznając, że istnieje poważne zagrożenie uderzeniem Rzeczpospolitej na wschodnie ziemie ich władcy.

Próbując zażegnać niebezpieczeństwo cesarz podjął negocjacje na temat przekazania Wazom części Śląska. Sprawa po raz pierwszy pojawiła się już na początku konfliktu, kiedy to Zygmunt III Waza sugerował możliwość zaangażowania Rzeczpospolitej po stronie katolickiej w zamian za zyski terytorialne w dawnej dzielnicy Piastów. Jednak po latach sprawa wróciła w bardziej realnych kształtach. Ostatecznie całe przedsięwzięcie spaliło na panewce. Wazowie otrzymali tytułem zastawu z racji małżeństw Zygmunta z córkami Habsburgów niewielkie księstwo opolsko-raciborskie, jednak z poważnymi zastrzeżeniami. Zastaw miał trwać 50 lat (ostatecznie odebrano go w 1666 r.), a Wazowie nie mogli wprowadzać tam własnych porządków ustrojowych (w domyśle rodem z Rzeczpospolitej). Wykluczono więc możliwość ściślejszego związania tego obszaru z naszym krajem. Francuskie sugestie o przyłączeniu się do wojny ostatecznie odrzucono. Śląsk można było odzyskać na długo przed 1945 r., ale wymagało to zaangażowania się w wojnę trzydziestoletnią na rzecz Habsburgów, albo przeciw nim.

Dlaczego tak się nie stało? Dlaczego nie skorzystano z szansy zdobycia bogatej dzielnicy? Odpowiedź jest bardzo prozaiczna – Rzeczpospolita nie chciała tego robić. Władysław IV był władcą ambitnym i snującym rozległe plany. Skoro myślał o wielkiej wojnie z Rosją, Turcją, czy Szwecją w iście imperialnym stylu (co naraziło go na uznanie przez niektórych potomnych za odrealnionego fantastę), to nie można wykluczyć, iż poważnie pragnął zdobyć Śląsk. Ale król miał w Rzeczpospolitej bardzo ograniczoną władzę. Wojna wymagała zgody szlacheckiego Sejmu i poparcia magnatów. Tymczasem „panowie bracia” nie widzieli dla siebie interesu w walce o Śląsk z jego lokalną elitą i silnym mieszczaństwem. Wyobraźnię szlachty pobudzały stepy ukraińskie, gdzie zdobywało się prestiż, bogactwo i władzę. Nie jest dziełem przypadku, że najpotężniejsze armie Rzeczpospolita wystawiała przeciw Turcji i Rosji. Do walki ze Szwecją, która zaatakowała serce naszej gospodarki, jakim było Pomorze z Gdańskiem, nigdy nie zebrano więcej niż 30 tysięcy żołnierzy, podczas gdy przeciw Turcji według niektórych szacunków nawet dwa razy tyle (w 1621 r. licząc z Kozakami), przeciw Rosji do 65 tysięcy (1660 r.). Pod Beresteczkiem w 1651 r. Rzeczpospolita miała mieć nawet 65 tysięcy ludzi (z pospolitym ruszeniem), a przecież w tamtych czasach nie wystawiano do bitwy wszystkich posiadanych wojsk pozostawiając część dla zabezpieczenia tyłów i fortec na zapleczu. Polityka zagraniczna Rzeczpospolitej, z powodu oczekiwań szlachty i wysokiej pozycji magnatów kresowych, zorientowana była na wschód. Propozycje reorientacji polityki na zachód, z dążeniami do odzyskania Śląska pojawiające się zwłaszcza w kręgach szlachty wielkopolskiej, nigdy nie spotkały się z większą akceptacją.

Oczy szerszej opinii dostrzegały Śląsk głównie ze względu na toczone tam działania wojenne. Zauważono zaangażowanie mieszkańców tego regionu w sprawę powstania czeskiego, powszechnie obawiano się wkroczenia na terytorium Rzeczpospolitej wojsk Mansfelda, które ten protestancki dowódca prowadził w spektakularnym przemarszu z Niemiec na Węgry przez Śląsk (1626 r.). Nigdy jednak wizja wejścia do wojny dla zdobycia tego obszaru nie cieszyła się popularnością. Przesądziło też o tym pacyfistyczne podejście szlachty, która niechętnie łożyła na wojsko i zgadzała się na podatki prawie wyłącznie w celach defensywnych. Właściwie zatem Wazowie nie byli w stanie osiągnąć więcej.

 

Czy warto było wejść do wojny?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Neutralność Rzeczpospolitej pozwoliła jej uniknąć zniszczeń wojennych, które były ciężkim doświadczeniem ówczesnych Niemiec i innych głównych teatrów działań. Pod względem ubytku odsetka populacji wojna ta była bardziej kosztowna niż obie wojny światowe. Rzeczpospolitą podobne doświadczenie spotkało dopiero w latach 1648-1667, kiedy to przez jej terytorium przetoczyła się seria krwawych wojen. Ale wynika z tego, że sama neutralność w latach 1618-1648 nie przyniosła korzyści, zwłaszcza, że – jak wskazałem – była w dużej mierze pozorna, a nasz kraj już wtedy musiał bronić się przed agresją z trzech stron.

Wchodząc do wojny można było uzyskać korzyści terytorialne, ale przecież nikt nie wie czy armia polsko-litewska nie poniosłaby kosztownej klęski. Jedyny w tym czasie egzamin naszego wojska w starciu ze sztuką wojenną zachodniej Europy, jakim była wojna ze Szwecją z lat 1626-1629, wypadł w najlepszym razie przeciętnie. Nie należy w tym kontekście nadmiernie zawierzać mitowi husarii. Była to bez wątpienia najskuteczniejsza formacja jazdy w nowożytnej Europie, zdolna osiągać spektakularne sukcesy. Ale przy dobrym dowodzeniu i sprzyjającej topografii pola bitwy, zreformowana na polach bitewnych wielkiego konfliktu zachodnia piechota, była w stanie wytrzymać jej szarżę, czego znakomitym przykładem jest bitwa pod Gniewem z 1626 r..

Pewni możemy być jednego – brak otwartego zaangażowania w wojnę trzydziestoletnią właściwie wykluczał Rzeczpospolitą z możliwości odegrania roli kontynentalnego mocarstwa. W tamtych czasach wojna była przedłużeniem i naturalną częścią polityki. Liczył się ten, kto potrafił schodzić zwycięsko z największych pól bitewnych. Stanie z boku oznaczało podpieranie ściany.

 

Bibliografia:

1.      Wilson P., Wojna trzydziestoletnia 1618-1648. Tragedia Europy, Oświęcim, 2017, 

2.       Konopczyński W, Dzieje Polski nowożytnej T.1, Warszawa, 1986,

3.       Wójcik Z., Historia powszechna XVI i XVII wieku, Warszawa, 1996,

4.       Simms Brendan, Taniec mocarstw. Walka o dominację w Europie od XV do XXI wieku, Poznań, 2015,

5.       Podhorodecki L., Rapier i koncerz, Warszawa, 1985,

6.      Baszkiewicz J., Historia Francji, Wrocław, 1974

niedziela, 15 listopada 2020

Nie takie nowe spiskowe teorie

Stopnie wtajemniczenia w Loży Masońskiej. Źródło: domena publiczna.


Płaskoziemcy, reptilianie, rząd światowy, sieć 5 G... Współczesny świat, zwłaszcza w przestrzeni internetowej, roi się od spiskowych teorii dziejów. Wiara w wielką intrygę, która dla realizacji złych celów wpływa na świat, nie jest niczym nowym. Ludzie od wieków tłumaczą różne zjawiska za pomocą tego rodzaju koncepcji. Także współcześnie różni badacze przeszłości próbują w „spiskowy” sposób wyjaśnić historyczne procesy. Niekiedy dla bardzo przyziemnych celów, sprowadzających się do zwiększenia sprzedaży książki czy publikacji utrzymanej w tym nurcie. Poza tym mało ludzi pamięta, że skłonności do „spiskowego” wyjaśniania świata istniały także przed wiekami. Przyjrzyjmy się najciekawszym z tych „rewelacji”. 

Masoni jako rząd światowy 
Istnienie „rządu światowego”, który rzekomo steruje światem spoza zasłony oficjalnych instytucji, jest jedną najbardziej popularnych współczesnych spiskowych teorii dziejów. Ale czy aby ta teoria jest całkiem nowa? 
Dawniej w roli mitycznego „rządu”, mającego oczywiście niecne intencje, obsadzeni byli masoni. Masoneria jest zjawiskiem faktycznie ciekawym. Międzynarodowy zasięg ruchu, stopnie wtajemniczenia członków i istnienie rytuałów spowodowało, że wokół tej organizacji narosło wiele mitów i teorii spiskowych. Istnieje nawet pogląd jakoby wolnomularze mieli czcić szatana. Nic więc dziwnego, że obsadzono ich także w roli światowych spiskowców rządzących światem i odpowiadających za szereg niepomyślnych wydarzeń w historii kontynentu. Według tej koncepcji masoni ponosili odpowiedzialność za rewolucję francuską, wielkie ruchy rewolucyjne w XIX wieku, sprzeciwiające się Kościołowi i porządkowi politycznemu wyznaczonemu przez Kongres Wiedeński. Masoneria miała zwalczać stary ład i sterować głównymi wydarzeniami skierowanymi ostrzem przeciwko nim. Później posądzano masonów także o sprzyjanie komunistom, co miało wynikać z ich laickości i wrogiego nastawienia do religii. Do dziś oskarża się wolnomularzy o kierowanie światową polityką w utajniony, nielegalny sposób.

Wszystkie te koncepcje są z gruntu nieprawdziwe. Faktem jest, że masoneria funkcjonuje jako tajna organizacja o międzynarodowym zasięgu. Jednak jako taka jest i była zawsze niezwykle zróżnicowana. Źródła mitu i jej wszechwładzy tkwią we wrażeniu, jakie stwarzają rytuały i tajemnica członkowska przynależności do Lóż Wolnomularskich. Poza tym wśród nich sporo było członków elit europejskich. W XVIII i XIX wieku, u szczytu popularności ruchu, należało do niego wielu czołowych przywódców politycznych. Nie tworzyli oni jednak zwartej grupy, a nawet przeciwnie. Członkostwo w lożach częstokroć nie przeszkadzało w politycznym zwalczaniu się. Fikcją jest ponadnarodowa solidarność członków ruchu, która jest przecież podstawowym warunkiem utworzenia światowego rządu. Masoni angażowali się w politykę przeciwstawnych mocarstw, można ich znaleźć zarówno wśród przywódców powstańców walczących o niepodległość Stanów Zjednoczonych, jak i w gronie brytyjskich elit, które uważały, że powstanie należy stłumić. Masoni byli w rodzinach monarszych i wśród rewolucjonistów. Generalnie ruch wolnomularski na przestrzeni XVIII wieku był po prostu modny, ale jako taki nie mógł tworzyć jakiejkolwiek jednolitej linii, która pozwalałaby „rządzić światem”. W praktyce jedynym krajem, w którym masoni mieli zorganizowany wpływ na politykę była Francja, gdzie organizacja ta do dziś jest liczna. Działali tam jednak nie w roli politycznych demiurgów, tylko raczej jako lobby. Wiele współczesnych lóż wprost odżegnuje się od polityki, skupiając się na działalności naukowej. 

Nauka zajmowała centralne miejsce w masońskim sposobie myślenia o świecie. Nie oznacza to bynajmniej wrogiego nastawienia do religii – to kolejny niesłuszny zarzut. Masoni byli skonfliktowani z Kościołem, ale bardziej chodziło o hierarchiczną organizację i częste niechętne nastawienia Kościoła do osiągnięć naukowych niż religię samą. Zresztą w swoich początkach, powstała w Wielkiej Brytanii masoneria broniła praw dyskryminowanych tam wtedy katolików. Nietolerancję religijną masoni uważali bowiem za rodzaj intelektualnej ciemnoty. Większość lóż masońskich nie wprowadza do swego składu ateistów. Wiele z nich dopuszcza członkostwo jedynie wyznawców Jezusa Chrystusa. Trudno więc uznać ich za wrogów religii, a tym bardziej satanistów czy okultystów. Ich uwielbienie dla nauki sprowadzało się do sprzeciwu wobec ignorancji i zabobonu. Ponadto masoni opowiadali się za braterstwem ludzkości i zniesieniem budzących wrogość różnic religijnych. 

Generalnie dorobek masonerii jest niejednoznaczny. W jej skład wchodziło wielu wybitnych ludzi – kilku „Ojców Założycieli” Stanów Zjednoczonych, wynalazcy, ludzie kultury. Byli wśród nich także Polacy, jak Józef Poniatowski. Z drugiej strony przynależność do tego ruchu często była modna, a przez to powierzchowna. Ich krytyka Kościoła katolickiego i innych organizacji religijnych bywała na wyrost. W sumie są zjawiskiem historycznie ważnym, ale nie ma podstaw by mówić o ich światowym spisku. 


Specjalne stroje miały chronić średniowiecznych medyków przed zakażeniem. Źródło: domena publiczna.

Żydzi i epidemia 
Spiskowe teorie dziejów obsadzające Żydów w roli głównej są popularne w każdych czasach. Co gorsza, o ile wiara w spisek nieuchwytnych masonów, choć niewątpliwie szkodliwa, w gruncie rzeczy może być zabawna, o tyle Żydzi zapłacili wysoką cenę za obsadzenie w roli czyniących zło spiskowców. 
Kalumnii, którymi obrzucano Żydów powstało mnóstwo. Mieli porywać dzieci na macę, rządzić światem, znieważać chrześcijańskie świętości. Jednak w obliczu współczesnej sytuacji warto przypomnieć rzekomy żydowski spisek, który miał stać za epidemiami. W średniowiecznej Europie częstokroć obwiniano Żydów o wszystko. W tym kontekście nie jest zaskoczeniem, że posądzono ich o sprowadzenie choroby. Zwłaszcza, że wobec nich ludzie tamtych czasów byli zupełnie bezradni. Ówczesna medycyna, posługująca się ziołami i elementami magicznych wierzeń nie potrafiła wyjaśnić nawet przyczyn epidemii, nie mówiąc już o jakimkolwiek leczeniu. 
Tymczasem w latach 1346-1351 Europę nawiedziła epidemia dżumy, która do historii przeszła jako „czarna śmierć”. Była to najstraszniejsza zaraza w znanych dziejach naszego kontynentu. Zabiła między 30%, a 60% populacji (szacunki historyków są w tej kwestii rozbieżne, ale na ogół mieszczą się w tych granicach). Bezradność rodziła strach i frustrację, a to zawsze sprzyja zaognianiu dawnych uprzedzeń. W związku z tym wielu ludzi oskarżało żyjące na uboczu społeczności Romów, a zwłaszcza Żydów. Wyobrażano sobie, że przedstawiciele „narodu wybranego” zatruwali studnie lub sprowadzali na chrześcijan chorobę za pomocą bliżej nieokreślonych rytuałów. Uważano wręcz, że Żydzi spiskują w celu wyniszczenia chrześcijan. 
Oczywiście umieralność wśród Żydów w niczym nie różniła się od tej pośród chrześcijan. Ludzie ci byli równie bezradni i przerażeni sytuacją co reszta ludności. Bakterie odpowiedzialne za dżumę nie brały pod uwagę pochodzenia. Dla przerażonych i już wcześniej głęboko uprzedzonych ludzi nie miało to jednak żadnego znaczenia. Pogromy Żydów zdarzały się już wcześniej – co najmniej od okresu krucjat – ale właśnie w okresie „czarnej śmierci” miały szczególny wymiar i szeroką skalę. W kilku miastach społeczność żydowska została wybita do nogi. Zdarzały się nawet sytuacje, gdy żądano od Żydów ukarania winnych. Znane są przypadki, gdy ta społeczność wybierała ze swego grona ludzi, których wydawano wściekłym tłumom, aby uniknąć masowych mordów. Sytuacje takie często odmalowywane są na kartach literatury i w filmach. 
Podobny los spotkał w tym czasie Romów – choć ich tragedia z tego okresu jest mniej znana. Ta grupa ludności, prowadząca w zasadzie koczowniczy tryb życia, była traktowana zresztą gorzej niż Żydzi, którym często władze pozwalały żyć w spokoju pomimo wielu obostrzeń. Wielu władców chrześcijańskich chroniło wręcz społeczności „narodu Mojżeszowego” ze względów ekonomicznych – Żydzi często trudnili się handlem, którego rozwój uważano za korzystny dla państwa. Kazimierz Wielki nie był więc pod tym względem aż tak wyjątkowy, jak się w Polsce zazwyczaj uważa. Inna sprawa, że podczas wielkich epidemii – jak „czarna śmierć” – opieka królów na nic się Żydom nie zdawała, gdyż elity społeczne były równie przerażone co niższe warstwy, które najczęściej rozpoczynały pogromy. Zresztą, z punktu widzenia monarchów, bywały one politycznie wygodne, kanalizując niezadowolenie warstw ludowych. Szlachetnym i wartym odnotowania wyjątkiem była postawa papieża Klemensa VI, urzędującego wówczas w Awinionie (był to okres „niewoli awiniońskiej papieży”). Przywódca Kościoła potępił pogromy wobec Żydów, a nawet starał się ich chronić. 
Romowie nie mogli jednak liczyć nawet na takie względy. Nie są znane żadne statystyki dotyczące sprawy, ale łatwo sobie wyobrazić jak wielu przedstawicieli tej grupy straciło życie z rąk wściekłych tłumów, często po tym, jak patrzyli na śmierć swoich bliskich w trakcie zarazy. 


Grafika skierowana przeciwko obowiązkowym szczepieniom z początku XIX wieku. Wynika z niej, że zaszczepieni po zabiegu nabywają cech krowich. Źródło: domena publiczna.

Antyszczepionkowcy opanowują miasto 
Również ruch „antyszczepionkowy”, gromadzący zwolenników jednej z najbardziej modnych teorii spiskowych, nie jest aż tak nowy, jak się wydaje. Sympatycy tej koncepcji uważają, że szczepienia szkodzą zdrowiu (powodują autyzm i liczne choroby), ale korporacje farmaceutyczne w zmowie z władzami państwowymi zatajają ten fakt z chęci zysku. W związku z tym „antyszczepionkowcy” domagają się zniesienia obowiązkowego programu szczepień i często odmawiają poddania swoich dzieci tej procedurze. Wyjaśnijmy od razu – nie ma na to żadnych dowodów. Więcej, „antyszczepionkowcy” są inspirowani przez pospolitych, pseudonaukowych oszustów, często pozbawionych prawa wykonywania zawodów medycznych. Dla przykładu, teorię o związku pomiędzy szczepieniami, a autyzmem „zawdzięczamy” Andrew Wakefieldowi, który na łamach jednego z naukowych czasopism ogłosił wyniki badań dowodzących tego właśnie. Jak się jednak okazało były one ordynarnym oszustwem w celu zarobienia pieniędzy od korporacji prawniczych, które z kolei chciały udowodnić szkodliwość szczepień i uzyskać odszkodowania od firm farmaceutycznych w imieniu rodziców „poszkodowanych” dzieci. W konsekwencji Wakefield został pozbawiony prawa wykonywania zawodu lekarza. 
Choć teoria ta współcześnie jest bardzo popularna, to takie postawy są równie stare jak szczepienia. Wielu ludzi obawiało się, że w ten sposób wybuchnie zaraza (wszak szczepienia polegają na wprowadzeniu do organizmu preparatu imitującego infekcję). Zastrzeżenia dotyczyły także obowiązkowości szczepień – podnoszono argument o opresyjnym państwie, które pragnie w ten sposób nielegalnie kontrolować swoich obywateli. Najbardziej radykalne poglądy głosiły nawet jakoby państwo zamierzało regulować populację poprzez uśmiercenie części ludzi za pomocą odpowiednio przygotowanego „szczepienia”. Były też głosy mówiące, że śmiertelne choroby regulują populację i szczepienia zniszczą prawa natury. Problem pojawił się gdy na początku XIX wieku kolejne państwa zaczęły wprowadzać obowiązkowe szczepienia przeciw ospie prawdziwej (czarnej). Do szczepień wynalezionych przez angielskiego lekarza Edwarda Jennera w 1796 roku wykorzystywano wirus krowianki – niegroźnej dla ludzi choroby odzwierzęcej. Pomysł zrodził się w umyśle słynnego lekarza na podstawie „ludowej mądrości”, głoszącej, że nie zachoruje na śmiertelną czarną ospę ten, kto przeszedł ową chorobę. Zabieg zrewolucjonizował świat medycyny i walnie przyczynił się do wzrostu przeciętnej długości życia najpierw w Europie, a potem na całym świecie. W pierwszych latach XIX szczepienia na ospę stały się obowiązkowe w Wielkiej Brytanii. Od razu pojawiły się głosy sprzeciwu. Poza argumentami opisanymi powyżej twierdzono, że zaszczepieni… będą się upodobniać do krów. Wszak nazwa „krowianka” mówi sama za siebie! 
Ale zdecydowanie najbardziej spektakularny wymiar sprzeciw wobec szczepień osiągnął w Brazylii. W roku 1904 w ówczesnej stolicy kraju – Rio De Janeiro antyszczepionkowcy wzniecili zamieszki. Nie byle jakie zresztą. Przeciwnicy wprowadzanych właśnie w kraju szczepień przeciw ospie przejęli kontrolę nad większością miasta. Do ruchu dołączyła się część wojska i sił policyjnych. Budowano barykady i myślano nawet o szturmie na pałac prezydenta! Sytuacja groziła rewolucją. Rządzącemu wtedy Brazylią Rodriguesowi Alvesowi doradcy zaproponowali opuszczenie miasta. Prezydent zamiast tego ściągnął wierne sobie oddziały wojska. Rozpoczęła się regularna bitwa uliczna toczona pomiędzy zabudowaniami największego miasta kraju. Dopiero po pięciu dniach sytuacja została opanowana przez wojska rządowe, a program obowiązkowych szczepień podtrzymano. 
Oczywiście antyszczepionkowy bunt z Rio miał też inne motywacje. Doszło do niego na tle pogłębiającego się kryzysu społecznego Brazylii, rozwoju klasy robotniczej i wzrastającego rozwarstwienia dochodowego pomiędzy większością ludności, a wąską grupą elit. Ale przy tym wszystkim ruch z 1904 pozostaje najbardziej spektakularnym i krwawym wystąpieniem przeciw obowiązkowym szczepieniom w historii. 


Pedro Alvares Cabral. Oficjalny odkrywca Brazylii. Źródło: domena publiczna.

Portugalski poker? 
Ostatnia teoria powstała wśród historyków, a nie ludzi żyjących w przeszłości i zdecydowanie najmniej zasługuje na miano spiskowej. 
7 czerwca 1494 roku w leżącym na pograniczu hiszpańsko-portugalskim mieście Tordesillas podpisano jeden z najważniejszych traktatów dziejach Europy. Dwa lata po odkryciu Ameryki przez Krzysztofa Kolumba, u progu wielkich odkryć geograficznych, dwa iberyjskie państwa podpisały porozumienie wyznaczające podział pomiędzy nimi nowo odkrytych terytoriów. Było to konsekwencją rywalizacji między Portugalią i Hiszpanią, jaka rozpętała się na tle odkrywania nowych lądów. Stawką konkurencji była jednak nie tyle ziemia, co bogactwa, jakie według wyobrażeń Europejczyków czekały w Nowym Świecie. Sytuacja ekonomiczna Europy powodowała, że głównym celem było złoto i srebro, zapewniające bogactwo i potęgę w cierpiącym na brak kruszców „Starym Lądzie”. 
Na mocy porozumienia wyznaczono linię biegnącą południkowo ok. 1184 mil na zachód od Wysp Zielonego Przylądka. Ziemie na wschód od tej granicy miały przypaść Portugalii, te położone na zachód, Hiszpanii. Przełomowe znaczenie traktatu polega na tym, że po raz pierwszy w historii europejskie mocarstwa dokonały podziału wpływów na świecie. Układ zresztą szybko się zdezaktualizował. Przesądziły o tym aspiracje innych państw, szczególnie Francji i Anglii, które nie chciały ograniczać się iberyjskim porozumieniem w zdobywaniu nowych lądów. Znaczenie miała także rywalizacja portugalsko-hiszpańska podczas której obie strony naciągały postanowienia porozumienia. 
Najciekawsze jest jednak chyba coś innego. Wszystko wskazuje na to, że podczas negocjacji Portugalczycy naciskali na przesunięcie wyznaczanej linii nieco bardziej na zachód. Uzyskali takie ustępstwo, przez co Brazylia znalazła się w ich strefie wpływów. Problem w tym, że według oficjalnej wersji Brazylia została odkryta… dopiero sześć lat później! Czy to oznacza, że Portugalczycy wiedzieli więcej niż przyznali, a oficjalna data odkrycia Brazylii przez Europejczyków jest niezgodna z prawdą? 
Teorię, którą podnoszą niektórzy badacze, podsyca przebieg rozmów. Początkowo, w 1493 roku, papież przyznał wszystkie nowo odkryte lądy Hiszpanii. Było to owocem hiszpańskiej akcji dyplomatycznej, która wykorzystała wpływy na dworze papieskim w celu legalizacji przewidywanych zamorskich zdobyczy. Portugalia wyraziła sprzeciw, który uwzględniono w taki sposób, że papież Aleksander VI w kolejnej bulli wyznaczył biegnącą południkowo na zachód od portugalskich Azorów linię. Jej przebieg powodował, że wszystkie ziemie w odkrytej Ameryce Północnej pozostawały pod kontrolą Hiszpanów. Linia zahaczała za to o oficjalnie nieznany nikomu ląd – Brazylię. Portugalczycy domagali się jednak przesunięcia jej dalej na zachód, czego owocem były rozmowy w Tordesillas, odbywające się przy papieskiej mediacji. Wtedy właśnie Portugalczycy wykazali determinację do przesuwania linii, która ostatecznie biegła dalej na zachód. Nowa granica dalej przyznawała w zasadzie wszystkie ziemie, o których odkryciu wiedziano Madrytowi, ale przebiegała tym razem głęboko na ziemiach brazylijskich. Podczas negocjacji w Tordesillas Hiszpanie uważali, że ich konkurenci awanturują się o kawałek nieznanego oceanu. Z ich punktu widzenia najważniejsze były wpływy w odkrytej Ameryce Północnej. Być może dlatego hiszpańscy dyplomaci nie walczyli z roszczeniami Portugalczyków. Ostatecznie, według ich geograficznej wiedzy, dostali to co chcieli. A Portugalii przyznano nieznany ląd. 
Wątpliwości budzą też okoliczności oficjalnego dotarcia do wybrzeży brazylijskich w 1500 roku. Na początku marca 1500 roku flota 13. portugalskich okrętów pod wodzą Pedro Alvaresa Cabrala znajdowała się w drodze do Indii, która według planu wieść miała dokoła Afryki. Oficjalnie zamierzano powtórzyć osiągnięcie Vasco da Gamy z 1498 roku. Jednak po przekroczeniu równika flota Cabrala wykonała wielki łuk w kierunku wschodnim. Oficjalnie niekorzystne wiatry zniosły Portugalczyków z pierwotnego kursu o szerokość Atlantyku. W rezultacie żeglarze przez przypadek wpłynęli na nieznany ląd. Portugalczycy wysiedli na brzegu, wznieśli tam krzyż, nawiązali pierwszy kontakt z tubylcami, popłynęli kawałek wzdłuż lądu, po czym skierowali się w dalszą podróż do Indii. W drodze powrotnej już nie zboczyli z kursu. 
Pomyłka o szerokość oceanu, nawet spowodowana wiatrem, jest zadziwiająca. Historycy spierają się w tej kwestii – wielu uważa to za dowód, że w Tordesillas portugalscy dyplomaci, niczym wytrawni pokerzyści nie odkryli wszystkich kart. Oznaczałoby to jednak, że jakiś portugalski statek musiał dopłynąć do brazylijskich wybrzeży najpóźniej w 1492 roku, a może jeszcze wcześniej. Co prawda istnieje hipoteza, jakoby inni żeglarze mieli odkryć ląd przed 1500 r., ale raczej po 1494 r. Jeśli zestawimy ze sobą owe przypadkowe rzekomo zniesienie portugalskich okrętów o tysiące mil i układ w Tordesillas, koncepcja o odkryciu lądu wcześniej nasuwa się sama. 
Kłopot w tym, że nie ma na to cienia dowodu. Cała teoria opiera się na dedukcji. Nie zachował się żaden dokument, relacja, mapa czy cokolwiek innego pozwalającego jednoznacznie potwierdzić owe przypuszczenie. Wymagałoby to od portugalskich przywódców nie tylko ukrycia dokumentów i relacji, ale też utrzymania dyskrecji dziesiątków marynarzy, którzy musieliby wziąć udział w zatajonej wyprawie. Czy to możliwe, że Portugalczycy ukryli prawdę nie tylko przed Hiszpanami i papieżem, ale też przed współczesnymi historykami? Czy to możliwe, że wszystkie dowody, które Lizbona musiałaby przecież posiadać, do dziś nie zostały odkryte? Może zniszczono je, by prawda nigdy nie wyszła na jaw? Jeśli tak, to jak w rzeczywistości wyglądała wyprawa odkrywająca Brazylię i kto stał na jej czele? 
Ale może jednak oficjalna wersja jest prawdziwa? Może rzeczywiście Portugalczyków zniósł wiatr, a przy wyznaczaniu linii w Tordesillas po prostu mieli szczęście? Odpowiedzi na te pytania być może nie poznamy nigdy. Pozostaje więc przyjąć oficjalną, udowodnioną wersję wydarzeń, wątpliwości pozostawiając w nawiasie. 

Spisek wczoraj i dziś 
Spisek, szczególnie autorstwa nielubianej i przez to „podejrzanej” grupy zawsze był kuszącym wytłumaczeniem skomplikowanych zjawisk. Teorii, zarówno istniejących niegdyś, jak i funkcjonujących w gronie współczesnych jest bez liku. Niektóre dotyczą przeszłości. 
Dla przykładu istnieją „historycy” (bo chyba cudzysłów jest uprawniony w takim przypadku), którzy dowodzą jakoby Napoleon był brytyjskim szpiegiem na zlecenie Londynu eliminującym kontynentalnych rywali Wielkiej Brytanii. Kościuszko z kolei miałby być agentem Rosjan. Insurekcja kościuszkowska jawi się w tym kontekście jako szpiegowska intryga mająca dostarczyć Moskwie pretekstu do zakończenia żywota Rzeczpospolitej. Omówienie wszystkich koncepcji tego rodzaju to materiał na pokaźnej objętości książkę. 
Spośród nietuzinkowych i nieoczywistych wyjaśnień przeszłych zdarzeń da się też jednak znaleźć zupełnie nie spiskowe. Podobne są do sprawy odkrycia Brazylii – istnieją przesłanki by uznać je za prawdę, ale brakuje konkretnych dowodów. 
Michał Górawski

Bibliografia: 
1. https://wiadomosci.onet.pl/kraj/masoneria-kim-sa-masoni-fakty-i-mity-na-temat-wolnomularstwa/mc3vfx1 [dostęp: 10.11.2020] 
2. https://wielkahistoria.pl/prawdziwa-liczba-ofiar-czarnej-smierci-umarlo-znacznie-wiecej-ludzi-niz-do-niedawna-sadzono/ [dostęp: 02.11.2020] 
3. https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/307289908-Skad-sie-wzieli-masoni.html [dostęp: 09.11.2020] 
4. https://www.medicover.pl/o-zdrowiu/antyszczepionkowcy-skad-sie-wzieli-i-dlaczego-wierza-w-nieprawde,6245,n,3710 [dostęp: 10.11.2020] 
5. https://www.pzh.gov.pl/antyszczepionkowcy-sfinansowali-badanie-ktore-pokazalo-jak-bardzo-sie-mylili-to-badanie-mialo-pokazac-ze-szczepionki-wywoluja-autyzm-teraz-fundatorzy-sa-wsciekli-obrazeni-i-probuja-wykretow/ [dostęp: 08.11.2020] 
6. https://www.rp.pl/artykul/123882-Kolejna-imigracja-zydowska.html [dostęp: 12.11.2020] 
7. https://historia.org.pl/2019/12/24/traktat-z-tordesillas-czyli-jak-portugalczycy-wykiwali-hiszpanow-dzielac-swiat-na-strefy-wplywow/ [07.11.2020] 
8. Kula M., Historia Brazylii, 1987, Wrocław

czwartek, 15 października 2020

Na czołgi z… armatką. Czyli polska kawaleria w kampanii wrześniowej

 

Polska kawaleria podczas bitwy nad Bzurą. Źródło: domena publiczna.

Występowanie i liczebność jednostek kawalerii w polskim wojsku, broniącym kraju podczas kampanii wrześniowej, bywa przytaczana jako symbol zacofania armii II Rzeczpospolitej. Rzeczywiście, powszechne wyobrażenie o II wojnie światowej, jako o starciu wojsk pancernych powoduje, że pomysł wykorzystania formacji jazdy wydaje się trącić myszką. W rzeczywistości polska kawaleria przeciwstawiała się niemieckim zagonom pancernym ze skutecznością niekiedy większą niż dominująca w armii piechota. Jak to możliwe?


(Nie)zapomniana kawaleria

Polska nie była odosobniona w swym przywiązaniu do jazdy. Gdy wybuchła wojna formacje tego rodzaju występowały we wszystkich armiach Europy, włącznie z siłami Niemiec i ZSRR.  Podobnie transport konny w 1939 roku był wykorzystywany w większości armii, w tym także wśród wojsk niemieckich. Obiegowe przekonanie o powszechnym zmotoryzowaniu całych jednostek Wehrmachtu sprawdza się tylko w przypadku formacji pancernych i zmechanizowanych, które stanowiły niewielką części całości wojsk. Oczywiście z biegiem trwania wojny nasycenie pojazdami różnego typu stale się zwiększało, ale jeszcze podczas ataku na ZSRR w 1941 roku Niemcy potrzebowali setek tysięcy koni do transportu dział, amunicji i zaopatrzenia. 

Wyjątkowość sił zbrojnych naszego kraju polegała na szczególnej wadze, jaką przywiązywano do kawalerii. Częściowo rolę odgrywała tradycja i historia – to właśnie jazda z husarią na czele kojarzy się z największą chwałą polskiego oręża. Najważniejsze były jednak czynniki ekonomiczne. Polska w okresie międzywojennym była krajem bardzo biednym i słabo uprzemysłowionym. Niewielka część ludności posiadała samochody, zwłaszcza na wsiach i na wschodzie kraju. W sposób naturalny dużo łatwiej było znaleźć wśród poborowych ludzi oswojonych z koniem niż z jakąkolwiek maszyną z silnikiem spalinowym. Przemysł skupiony był na Górnym Śląsku, a częściowo też w nowym Centralnym Okręgu Przemysłowym. Generalnie Polska pozostawała krajem w głównej mierze rolniczym. Wobec tego zmotoryzowanie armii było niewykonalne. Polska nie mogła wyprodukować wystarczającej ilości odpowiedniego sprzętu i to zarówno jeśli chodzi o pojazdy bojowe, jak i ciężarówki czy ciągniki artyleryjskie.

Wobec tych okoliczności, gdy wybuchła wojna, nasza armia nie posiadała wielkich formacji pancernych, transport był głównie konny, a walczyć przyszło z niemieckimi zagonami pancernymi. Dowództwo na czele z Marszałkiem Edwardem Śmigłym-Rydzem zdawało sobie sprawę z tych oczywistych niedostatków. W roli oddziałów szybkich obsadzono więc kawalerię, przygotowując ją do tego zadania w odpowiedni sposób.

Niemieccy kawalerzyści. Źródło: domena publiczna.

Organizacja kawalerii

W latach trzydziestych przeprowadzono daleko idące reformy w zakresie uzbrojenia i organizacji kawalerii. Zlikwidowano wielkie dywizje jazdy, zastępując je mniejszymi i bardziej mobilnymi brygadami. W skład każdej z nich weszły 3 lub 4 pułki, liczące po około 2 tysiące żołnierzy. Każdy z nich miał w swoim składzie kilka szwadronów, pododdziały broni maszynowej, służby kwatermistrzowskie, rozpoznania i medyczne. Szwadrony dzieliły się na plutony. Dodatkowo pułki miały w swoim składzie pluton przeciwpancerny, łączności i kolarzy, pełniący funkcje pomocnicze.

Na szczeblu brygady znajdowały się formacje saperów (nazywanych w kawalerii pionierami), artylerii, formacje sztabowe, sąd wojenny i inne pododdziały pomocnicze. Łącznie w 1939 roku polska armia posiadała 11 brygad kawalerii plus jedną brygadę pancerno-motorową zaliczaną do tego rodzaju broni.

 

Uzbrojenie i sposób walki

Brygady kawalerii nasycone były bronią maszynową i przeciwpancerną. Każda taka formacja posiadała około 100. ręcznych karabinów maszynowych, kilkanaście lekkich i około 50. ciężkich. Szczegółowa liczebność poszczególnych elementów uzbrojenia różniła się zależnie od liczby pułków wchodzących w skład jednostki. Na broń przeciwpancerną składało się 14 lub 18 (w przypadku czterech pułków) działek kaliber 37 mm i kilkadziesiąt karabinów kaliber 7,92 mm. Karabiny były skuteczne tylko wobec słabiej opancerzonych pojazdów, takich jak lekkie czołgi i samochody pancerne. Inna sprawa, że takie wyposażenie dominowało w niemieckich formacjach zmechanizowanych w 1939 r. Z kolei armatka 37 mm szwedzkiej firmy Bofors, produkowana przez polski przemysł w ramach licencji, potrafiła przebić pancerz każdego czołgu niemieckiego użytego w kampanii wrześniowej.

Oprócz tego każda brygada dysponowała artylerią polową liczącą 12 lub 16 (4 na pułk) armat kaliber 75 mm, baterią moździerzy (2 x 81 mm) oraz dwoma armatkami przeciwlotniczymi kalibru 40 mm. Dodatkowym wsparciem był dywizjon pancerny złożony z 7. lekkich czołgów (tankietki TKS albo TK-3) i 13. samochodów pancernych.

Podstawowym uzbrojeniem kawalerzysty był krótki karabinek wz. 29. Ze względu na krótszą kolbę wyposażony w nią jeździec mógł się swobodnie poruszać konno (broń nie obijała grzbietu zwierzęcia). Wadą tej broni był jej mniejszy zasięg w porównaniu do wyposażenia strzeleckiego piechoty. Ponadto każdy żołnierz posiadał szablę, stosowaną w przypadku walki wręcz lub tradycyjnego ataku konno. Lance w zasadzie wyszły z praktycznego użycia. Stosowano je podczas defilad i przeglądów, ale na polu walki były mało przydatne.

Ogólnie kawaleria dysponowała dość nowoczesnym uzbrojeniem, ale było go zbyt mało. Piętą achillesową formacji była niewielkie środki obrony przeciwlotniczej, co podczas kampanii wrześniowej okazało się mieć kluczowe znaczenie. Jednak problem ten dotyczył całej armii.

Na polu bitwy zreformowana kawaleria miała walczyć na wzór nowożytnej dragonii – pieszo, z końmi sprowadzonymi do roli środka transportu. Co prawda, szkolono jazdę do tradycyjnych ataków szarżą, ale ten sposób miał być stosowany tylko w ostateczności – w razie konieczności wyrwania się z okrążenia albo przeciw zaskoczonej piechocie, nieprzygotowanej do bitwy, a zwłaszcza rozbijającej obóz. W normalnych warunkach kawaleria miała używać koni jedynie do przemieszczania się po polu bitwy. Dzięki temu ułani mogli zmieniać pozycję szybciej niż maszerująca piechota. Wadą takiego sposobu walki była konieczność pozostawiania co trzeciego lub co czwartego żołnierza do opieki nad końmi pozostawianymi na tyłach. W rezultacie efektywność bojowa brygady była porównywalna do pułku piechoty.

Polscy żołnierze obsługujący działko ppanc. 37 mm szwedzkiej firmy Bofors. Źródło: domena publiczna.

Kawaleria w wojnie obronnej

Jak wspomniałem, formacje jazdy były w każdej ówczesnej armii. Polska wyjątkowość przejawiała się w jej wyższym odsetku. Poza tym w armii niemieckiej jednostki takie pełniły wyłącznie role pomocnicze. Oczywiście głównym rodzajem wojsk pozostawała piechota. Poza istniejącymi formacjami w trakcie wojny zorganizowano kolejną brygadę kawalerii. Rozpoczęto formowanie drugiej jednostki pancerno-motorowej.

Zgodnie z polskim planem obronnym, przewidującym stoczenie bitwy granicznej, a następnie stopniowy odwrót na linię rzek Wisła-Narew-San, większość jednostek kawalerii rozlokowano blisko granicy z Niemcami. Do walki weszły one zatem już pierwszego dnia. W tym miejscu warto wyjaśnić źródło mitu o szalonych Polakach konno, z lancami i szablami w dłoni, atakujących wrogie pojazdy bojowe.

Popularny obraz ułanów szarżujących przeciw niemieckim czołgom jest wytworem… hitlerowskiej propagandy, która chciała w ten sposób ukazać Polaków, jako nieokrzesanych barbarzyńców. Próbowano to osiągnąć między innymi poprzez przedstawienie armii polskiej, jako przestarzałej i prymitywnej. W rzeczywistości posiadaliśmy nowoczesny sprzęt, ale z powodu zacofania ekonomicznego kraju było go zbyt mało, a doktryna użycia niedopracowana.

Niemniej wytwór fantazji nazistowskich propagandystów, podtrzymywany później przez komunistów, zakorzenił się głęboko w społeczeństwie. Do dziś łatwo znaleźć ludzi, którzy uważają go za prawdę. W rzeczywistości znany jest tylko jeden przypadek starcia poruszającej się konno kawalerii polskiej z niemieckim oddziałem pancernym. 1 września w bitwie pod Krojantami żołnierze 18 Pułku Ułanów Pomorskiej Brygady Kawalerii przeprowadzili uzasadniony taktycznie atak przeciw niemieckiej piechocie, które rozpierzchła się w popłochu. Niestety, z pobliskiego lasu wyłoniła się grupa niemieckich pojazdów, która ostrzelała kawalerzystów. Na ten widok ich dowódca pułkownik Kazimierz Masztalerz nakazał natychmiastowy odwrót. Epizod ten był wykorzystywany do opisanego zabiegu propagandowego. Ciała Polaków okazywano zagranicznym sprawozdawcom i dziennikarzom, jako dowód polskiej głupoty. W praktyce do wydarzenia doszło, gdyż polski dowódca nie wiedział o znajdującym się pododdziale pancernym, a gdy tylko ten wyłonił się z zarośli, nakazał odwrót. Propaganda rozdmuchała zatem zrozumiałą w ogniu walki pomyłkę. 

Tymczasem polska kawaleria potrafiła walczyć z pancernymi jednostkami Wehrmachtu w niezwykle skuteczny sposób. Żaden oficer nigdy nie podjąłby opisywanej we wrogiej propagandzie decyzji. Zamiast tego, wobec niemieckich czołgów, kawaleria szukała dogodnego terenu do ustawienia i wykorzystania broni przeciwpancernej.

Podręcznikowym przypadkiem zastosowania takiego sposobu walki była bitwa pod Mokrą (niedaleko Częstochowy), stoczona pierwszego dnia wojny. Wołyńska Brygada Kawalerii dowodzona przez pułkownika Juliana Filipowicza zmierzyła się z 4 Dywizją Pancerną. Pomimo przewagi liczebnej wroga, dysponującego dominacją w powietrzu i przewagą w ogniu artylerii, okopana kawaleria, wspierana przez pociąg pancerny, cały dzień odpierała kolejne ataki Niemców niszcząc (według różnych szacunków) 40-60 czołgów wroga i unieruchamiając kilkadziesiąt innych pojazdów opancerzonych. Bitwa była sukcesem polskiej armii, a konkretnie, przestarzałej rzekomo kawalerii. Okopani, uzbrojeni w broń przeciwpancerną i kompetentnie dowodzeni ułani okazali się trudnym przeciwnikiem. Bitwa pod Mokrą nie była zresztą wyjątkiem. Paradoksalnie mniejsze szanse z Niemcami okazała się mieć piechota, zbyt słabo nasycona bronią przeciwpancerną, zazwyczaj pozbawiona choćby dywizjonu pancernego i poruszająca się pieszo.

Ten ostatni czynnik miał fundamentalne znaczenie. Niemiecka taktyka „Blitzkriegu” powodowała, że zagony pancerne wdzierały się daleko w głąb pozycji polskich, co prowadziło do swego rodzaju wyścigu pomiędzy szybko poruszającymi się kolumnami pancernymi, a wycofującymi się w celu odtworzenia pozycji obronnych siłami polskimi. Jak łatwo sobie wyobrazić piechota nie miała w tym przypadku wielkich szans. Dużo łatwiej kolumny zmotoryzowane mogła wyprzedzić kawaleria. Poruszający się konno żołnierze mogli łatwiej wycofać się i zająć nowe pozycje co czyniło z polskiej jazdy dokuczliwego przeciwnika. Przydzielone do większych zgrupowań brygady uczestniczyły we wszystkich większych kampaniach wojny obronnej, w tym także bitwie nad Bzurą, gdzie 3 z nich od pierwszego dnia uczestniczyły we zwrocie zaczepnym dokonanym przez połączone siły armii „Poznań” i „Pomorze”. 

Ostatecznie kolejne brygady kawalerii zostały rozbite lub skapitulowały, dzieląc los swoich armii. Po 17 września ocalałe wojska polskie stanęły do nierównej walki z armią Związku Radzieckiego. W walkach tych brała również udział kawaleria. W sumie zreformowana przed wojną formacja zdała egzamin, będąc skutecznym narzędziem w rękach polskich dowódców.

Oczywiście nie należy przeceniać tego faktu. Kawaleria, choćby nawet stanowiła całość polskiej armii, nie mogła dokonać cudu, jakim byłby inny wynik kampanii.
Armia niemiecka posiadała dominację w powietrzu, przewagę liczebną i technologiczną. Do tego po raz pierwszy Wehrmacht zastosował taktykę „wojny błyskawicznej”, która wkrótce umożliwiła mu zniszczenie armii francuskiej – dużo lepiej przecież wyposażonej i liczniejszej. Ostateczny cios zadała inwazja ze wschodu.

Nie do przecenienia są też czynniki gospodarcze. Biedna i zacofana ekonomicznie Polska, z niewielkim przemysłem i gigantycznymi problemami społecznymi, nie mogła wystawić wojsk, na które bez trudu mogły pozwolić sobie będące gospodarczą potęgą Niemcy.  Ale w tych okolicznościach polska armia wykazała się dużymi zdolnościami bojowymi, a kawaleria zapisała swą ostatnią kartę w wielowiekowej historii polskiego oręża.

Michał Górawski

 

Bibliografia:

1.                  Wróblewski J. Armia „Prusy” 39, 1986, wyd. MON, Warszawa,

2.                  Rezmer W. Armia „Poznań”, 1992, Bellona, Warszawa,

3.                  Norman D. Europa walczy, 2008, Znak, Kraków,

4.                  Encyklopedia II wojny światowej, 1994, Ryszard Kluszczyński, Kraków,

5.                  http://www.1939.pl/uzbrojenie/polskie/uzbrojenie-kawalerii/index.html [dostęp: 1 października 2020 r.]

6.                  https://kuriergalicyjski.com/historia/1869-szare-kawalerii-polskiej [dostęp: 2 października 2020 r.]