środa, 16 grudnia 2020

Śmierć Prezydenta

 

Gabriel Narutowicz. Źródło: domena publiczna.

16 grudnia 1922 r. Gabriel Narutowicz, niedawno zaprzysiężony, pierwszy w historii, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, gościł w pałacu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie uczestniczył w uroczystym otwarciu wystawy. Prezydent młodego państwa cieszył się dużym zainteresowaniem zróżnicowanej politycznie publiczności – zapewne większym niż obrazy. W pewnym momencie, niedługo po godzinie 12.00 z tłumu wyłonił się malarz Eligiusz Niewiadomski, który stanął tuż przed Prezydentem i oddał w jego stronę trzy strzały z rewolweru. Narutowicz upadł, a chwilę później znajdujący się z pobliżu lekarz stwierdził zgon. Tak doszło do największego politycznego morderstwa w dziejach suwerennej Polski. Wydarzenie wstrząsnęło krajem szczególnie, że polityczne emocje wokół wyboru głowy państwa sięgały zenitu. W powszechnej opinii czyn Niewiadomskiego stał się konsekwencją zaciekłej walki poprzednich dni.

 

Rozdrobniona scena polityczna

Zgodnie z uchwaloną w 1921 r. konstytucją marcową Prezydent miał niezwykle ograniczoną władzę. Zgromadzenie Narodowe złożone z 111 senatorów i 444 posłów wybierało go na 7 lat. Jego kompetencje dotyczyły głównie reprezentowania państwa na zewnątrz i zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi. Nie miał prawa weta, a wszystkie podpisane przez niego akty prawne wymagały kontrasygnaty premiera i właściwego ministra. Urząd prezydencki skrojony był w taki sposób, aby zakres jego władzy był akceptowalny dla większości skłóconych środowisk politycznych. Szczególnie prawica naciskała na możliwe ograniczenie władzy prezydenta, obawiając się, że w tym kierunku zmierzać będą ambicje znienawidzonego przez nią Józefa Piłsudskiego.

W ogóle scena polityczna w Polsce 1922 r. była niezwykle rozdrobniona. W wyniku wyborów z listopada tego roku największe poparcie społeczne uzyskała Narodowa Demokracja. Ten szeroki prawicowy i nacjonalistyczny ruch, którego ideologicznym przywódcą był Roman Dmowski, politycznie reprezentował Chrześcijański Związek Jedności Narodowej, potocznie przezwany jako „Chjena”. Związek był koalicją kilku zróżnicowanych partii prawicowych z ziem wszystkich zaborów. W wyborach uzyskał 169 mandatów w Sejmie i 48 w Senacie. Do tego mógł on liczyć na sympatię niektórych mniejszych ugrupowań parlamentarnych o podobnych skłonnościach ideologicznych. Ogólnie szeroko rozumiana prawica była zdecydowanie najsilniejszym środowiskiem politycznym. Stan ten zresztą utrzymywał się aż do „zamachu majowego” z 1926 r. Odwołująca się do nacjonalizmu i innych myśli prawicowych, korzystająca z poparcia dużej części Episkopatu i duchowieństwa prawica cieszyła się najszerszym poparciem społecznym. Nie była jednak w stanie uzyskać samodzielnej większości, więc do rządów, a także w celu wyboru Prezydenta musiała szukać sojuszników.

Na przeciwnym biegunie znajdowała się lewica, której główną siłą była Polska Partia Socjalistyczna. Ugrupowanie, silne głównie wśród klasy robotniczej, w rolniczej Polsce zdecydowanie przegrywała z endecją (w 1922 r. 41 miejsc w Sejmie i 7 w Senacie), ale była świetnie zorganizowana, zdolna do zwoływania dużych demonstracji i wówczas jeszcze silnie związana z obdarzonym wielkim autorytetem (ale nie na prawicy) odchodzącym Naczelnikiem Państwa Józefem Piłsudskim. Jej parlamentarnym liderem był Ignacy Daszyński.

Pod względem parlamentarnej reprezentacji drugą siłą był ruch ludowy podzielony wówczas na dwie konkurencyjne partie – PSL „Wyzwolenie” Stanisława Thugutta (49 posłów, 8 senatorów) o skłonnościach lewicowych i bardziej konserwatywny PSL „Piast” na czele którego stał legendarny chłopski przywódca Wincenty Witos (70 posłów, 17 senatorów). „Piast” ze względu na swe przesunięcie w prawo był właściwie jedynym potencjalnym partnerem dla endecji. Zresztą, faktycznie w przyszłości rządy „Chjeno-Piasta”, jak zostały określone przez ówczesną prasę, dały Polsce „przedmajowej” najbardziej stabilne rządy. Trzeba jednak pamiętać, że Witos i jego stronnictwo byli nieufni wobec politycznego zaangażowania duchowieństwa, a zwłaszcza biskupów, a także sceptycznie nastawieni do wywodzących się z dawnych rodów szlacheckich wielkich posiadaczy ziemskich, którzy często sympatyzowali z prawicą. Te zastrzeżenia miały mieć kluczowe znaczenie dla wyboru na Prezydenta Gabriela Narutowicza.

Ostatnim liczącym się środowiskiem politycznym były mniejszości narodowe. Nie tworzyły one zwartej grupy, ale ordynacja wyborcza (proporcjonalna i z listą krajową) zmusiła je do porozumienia. W parlamencie znalazła się więc niejednorodna grupa posłów żydowskich, ukraińskich, niemieckich i innych (w sumie 66 posłów i 22 senatorów), które łączył sprzeciw wobec wynaradawiania mniejszości przez polskie państwo. Głównym zwolennikiem tego rodzaju polityki była nacjonalistyczna endecja, a więc na solidarne wsparcie mniejszości mógł liczyć każdy kto zechciałby rzucić jej wyzwanie. 

Oprócz wymienionych istniało też szereg mniejszych ugrupowań politycznych, które w większości orbitowały wokół głównych nurtów.

Choć każde wybory przynosiły nieco inne rozstrzygnięcia, ogólnie w polskim parlamencie tamtych czasów było dużo partii, często ze sobą skłóconych i mających wielkie trudności w osiąganiu porozumienia. W rezultacie pierwsze lata niepodległości politycznie charakteryzowały się dużą niestabilnością i dynamicznymi zmianami kolejnych rządowych gabinetów.

Taki parlament, jako Zgromadzenie Narodowe, musiał dokonać historycznego wyboru pierwszej głowy państwa. Jak łatwo stwierdzić, kłopoty wisiały w powietrzu.

 

Walka wyborcza

Do wyboru przystąpiono 9 grudnia 1922 r. Zgodnie z zasadami każdy z głównych bloków politycznych zgłosił własnego kandydata. Począwszy od drugiego głosowania kandydat z najmniejszym poparciem miał odpadać, a więc tylko pierwsze dwa podejścia odbyć się miały z udziałem kompletu pretendentów. Procedura miała być powtarzana aż do przekroczenia przez jednego ze startujących 50% głosów. Zgłoszono 5 polityków. PPS wystawił swojego lidera Ignacego Daszyńskiego, kandydatem mniejszości narodowych został wybitny i powszechnie szanowany językoznawca Jan Baudouin de Courtenay, Witos i jego partia wsparły Stanisława Wojciechowskiego, zaskakująco lewicowego jak na to środowisko, byłego działacza PPS.

Najważniejszymi aktorami dramatu byli jednak kandydaci prawicy i PSL „Wyzwolenie”. Narodowa Demokracja wystawiła Maurycego Zamoyskiego. Pochodzącego ze sławnego rodu Zamoyskich hrabiego i wielkiego posiadacza ziemskiego. Wybór był to fatalny z punktu widzenia politycznych szans prawicy. Jak wspomniałem, Związek i mniejsze partie prawicowe miały najwięcej głosów, ale były pozbawione samodzielnej większości. By wygrać potrzebny był partner, a jedynym potencjalnym sojusznikiem był PSL „Piast”. Fakt, że ugrupowanie, które do sukcesu potrzebowało poparcia Witosa wystawiło jako kandydata hrabiego i wielkiego posiadacza ziemskiego zdumiewa nawet po prawie stu latach. Oczekiwanie, że „Piast” ze swoim liderem – samoukiem poprze kogoś takiego było nader optymistyczne. Kalkulacja prawicy opierała się na założeniu, iż koniec końców Witos nie będzie miał wyboru i przełknie tę polityczną „żabę”, bo alternatywa będzie dla niego jeszcze gorsza. Jakiż to błąd w ocenie sytuacji i samego Witosa!

Ostatnim kandydatem był Gabriel Narutowicz wystawiony przez PSL „Wyzwolenie”. Z założenia zgłaszających Narutowicz miał odegrać rolę kandydata „technicznego”. Nieznany szerzej Narutowicz, pozbawiony własnego zaplecza politycznego jednocześnie (a właściwie z tego powodu właśnie) nie miał wrogów. Wydawało się więc, że jest to kandydat, którego nikt nie pokocha, ale wszyscy zaakceptują. Postać zresztą ciekawa. Gabriel Narutowicz, pochodzący z ziemiańskiej rodziny litewskiej o szlacheckich korzeniach (jego rodzony brat Stanisław zaangażował się w działalność polityczną na terenie Litwy) był inżynierem, który przez wiele lat pracował w Szwajcarii gdzie budował elektrownie wodne. Przyszły prezydent w ogóle przyczynił się do rozwoju tej dziedziny energetyki w zachodniej Europie. Do Polski powrócił po odzyskaniu niepodległości, kierowany patriotyzmem i chęcią wzięcia udziału w odbudowie kraju. Światopoglądowo centrysta i liberał, zdystansowany wobec Kościoła (choć jego poglądy religijne nie są dokładnie znane), od czerwca 1922 r. był ministrem spraw zagranicznych, ale nigdy nie wygrał demokratycznych wyborów. Wszystko wskazuje na to, że nie był też blisko związany z „Wyzwoleniem”. Jego politycy uznali po prostu, że może wygrać.

W pierwszym głosowaniu wygrał Zamoyski. Nic zresztą dziwnego. Zgodnie z arytmetyką parlamentarną wygrywał wszystkie głosowania oprócz ostatniego. Drugi był Wojciechowski, trzeci de Courtenay. Narutowicz zdobył 62 głosy i wyprzedził tylko Daszyńskiego. W drugim głosowaniu odpadł Ignacy Daszyński z PPS, Courtenay był przedostatni. Wygrał Zamoyski przed Wojciechowskim, ale Narutowicz przesunął się na trzecie miejsce z 151 głosami (tylko dwa mniej od Wojciechowskiego). Już wtedy głosy na przyszłego prezydenta oddała duża część posłów mniejszości pragnących zablokować wybór endeka, a Wojciechowskiego jako kandydata „Piasta” podejrzewano o możliwość dogadania się w końcu z prawicą. Strategia „Wyzwolenia” sprawdzała się. Narutowicz nie budził kontrowersji wśród przeciwników prawicy i posiadał dużą zdolność do bycia przez nich zaakceptowanym. Charakterystyczne, że rosło poparcie dla Wojciechowskiego i Narutowicza, zaś liczba głosów na rzecz Zamoyskiego prawie pozostawała bez zmian. Kandydatura hrabiego okazywała się hermetyczna i nie budziła sympatii poza endecją.

Atmosfera stała się coraz bardziej napięta. Sytuacja kształtowała się w taki sposób, że panem rozgrywki stawał się Witos, którego głosy mogły rozstrzygnąć wybory. Chrześcijański Związek Jedności Narodowej popełnił jednak kolejny błąd konsekwentnie uważając, że lider „Piasta” ostatecznie i tak poprze ich kandydata. Scenariusz taki istotnie był rozważany w ich środowisku, ale fatalne wskazanie Zamoyskiego sprawiało, że decyzja taka była niezwykle trudna. Zwłaszcza, że po głosowaniu trzeba było wrócić do domu wśród wiejskiego elektoratu. Trudno dzisiaj orzec co mogła zrobić w takiej sytuacji prawica by uniknąć klęski. Rozsądne wydawałoby się poparcie Wojciechowskiego. Być może zresztą na to liczył Witos zwlekając z decyzją. Tymczasem w kolejnym głosowaniu upadł kandydat mniejszości narodowych. Na placu zostali tylko Narutowicz (już drugi), Wojciechowski i Zamoyski. Sytuacja zdawała się wymuszać określenie przez „Piasta”, ale Witos raz jeszcze poparł Wojciechowskiego. W czwartym głosowaniu Zamoyski otrzymał 224 głosy (wciąż ze „szklanym sufitem” nad głową) Narutowicz 171, Wojciechowski 145.

Witos i jego współpracownicy musieli wreszcie podjąć decyzję. Prawica do końca wierzyła w sukces Zamoyskiego. Hrabia i obszarnik to było jednak zbyt wiele dla ludowców. W ostatnim głosowaniu Zamoyski otrzymał 227 głosów (czyli prawie bez zmian), a pozostałe 289 padło na Narutowicza. Inżynier i budowniczy szwajcarskich elektrowni okazał się „czarnym koniem”. Wbrew wszystkim oczekiwaniom, 9 grudnia 1922 r., został wybrany na Prezydenta Rzeczypospolitej. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.

 

Kraj nad przepaścią

Prawica wpadła w szał. Przy czym warto podkreślić podstawowy fakt. Narodowcy przegrali, bo popełnili dziecinne błędy polityczne. Zgubiła ich nadmierna pewność siebie, która doprowadziła do zgłoszenia kandydata nie do zaakceptowania dla jedynego potencjalnego sojusznika. Narutowicz dostał głosy mniejszości narodowych, ale na ich poparcie mógł liczyć też każdy inny zdolny zatrzymać wybór endeka. O wyniku zadecydował Witos i jego PSL „Piast”.

Działacze prawicy rozpętali kampanię dyskredytacji Narutowicza i kontestacji ważności jego wyboru. Jako kluczowy argument endeccy politycy i prasa wykorzystali poparcie dla niego ze strony mniejszości narodowych. Witosa starano się nie atakować wprost, a poza tym narracja o prezydencie wybranym przez Żydów była bardzo nośna w ówczesnej Polsce, gdzie nastroje antysemickie pozostawały silne. Zaraz po wyborze działacze prawicy rozpętali wielkie demonstracje uliczne. Wznoszono hasła w rodzaju „Precz z żydowskim prezydentem”. Wznoszono okrzyki ku czci Mussoliniego, który niedawno zaprowadził faszystowską dyktaturę we Włoszech. Mówiąc bez ogródek – rozpętano kampanię nienawiści przeciw legalnie wybranej głowie państwa. Demonstrantów poparły tuzy prawicy na czele z generałem Hallerem, który występując z balkonu swojego domu określił wybór Narutowicza jako narzucony przez wrogie Polsce mniejszości narodowe. Prawica zaplanowała niedopuszczenie do zaprzysiężenia prezydenta poprzez zablokowanie stolicy. Zamierzano uniemożliwić dotarcie tam posłów i Narutowicza. Chwiejący się, pozbawiony oparcia w parlamencie rząd Juliana Nowaka wykazał się w tej sytuacji olbrzymim niezdecydowaniem. Policja pilnowała porządku, ale nie otrzymała żadnych konkretnych instrukcji postępowania. Można wręcz powiedzieć, że zachowywała się kunktatorsko. Tymczasem sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Niekontrolowany tłum zwrócił się nawet przeciw Witosowi, pod adresem którego wznoszono okrzyki o zdradzie. Wściekły Piłsudski zażądał od rządu opanowania sytuacji i specjalnych pełnomocnictw dla siebie, jako urzędującego jeszcze Naczelnika Państwa.

W obronie Narutowicza stanęła lewica i to zarówno PSL „Wyzwolenie” jak i PPS. W dzień zaprzysiężenia (11 grudnia 1922 r.) prawica chwytała się wszystkiego. Marszałek Sejmu Maciej Rataj (PSL „Piast”) usłyszał od jednego z posłów, że Narutowicz jako bezwyznaniowy nie może złożyć zawierającej wtedy religijne odniesienia przysięgi. Protest został odrzucony.  Tymczasem na ulicach sytuacja zaczęła grozić wybuchem wojny domowej. Próbując zablokować drogę na zaprzysiężenie rozwścieczony i zradykalizowany tłum sympatyków prawicy pobił kilku polityków lewicy. Tego samego dnia PPS wyprowadził na ulice własnych zwolenników, którzy demonstrowali w obronie Narutowicza. Doszło do starć. Nie wiadomo kto strzelił pierwszy, ale zwolennicy obu obozów starli się w walce z użyciem broni palnej. 28 osób po obu stronach odniosło rany. Działacz socjalistyczny i związkowy Jan Kałuszewski zginął. Niechlubną rolę w wydarzeniach odegrali niektórzy duchowni, którzy popierali endecję wraz z jej haniebną narracją. Trzeba też jednak pamiętać, że nawet na prawicy nie wszyscy popierali taką taktykę. Maurycy Zamoyski zachował dystans. Nawet niektórzy biskupi w tym przyszły prymas, arcybiskup warszawski, kardynał Aleksander Kakowski, nie popierali chuligańskich działań o charakterze politycznego awanturnictwa.

Tymczasem Narutowicz przedzierał się przez miasto obrażany i atakowany przez tłum. Przejazd umożliwił mu eskortujący oddział kawalerii, który rozbierał barykady i zapewniał przejazd głowie państwa. Wojsko było w owym czasie otoczone olbrzymim społecznym szacunkiem, co na pewno ułatwiło przedsięwzięcie. Dowódca tego oddziału wymusił nawet pomoc ze strony ciągle biernej policji. Wreszcie Narutowicz został zaprzysiężony pod nieobecność prawicy, która zbojkotowała ceremonię.

Z demonstracjami i nagonką ze strony prawicy w tle 14 grudnia Józef Piłsudski w obecności najwyższych państwowych urzędników przekazał Narutowiczowi obowiązki głowy państwa. Uroczystość legalizowała wybór Narutowicza, ale miała też na celu wsparcie prezydenta autorytetem Piłsudskiego. Marszałek wzniósł specjalny toast ku czci zwycięzcy:

Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt, podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny, pierwszego Obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie! Jako jedyny oficer polski czynnej służby, który dotąd przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej niech żyje!

Prawicy to oczywiście nie usatysfakcjonowało.

 

Wincenty Witos odegrał kluczową rolę w przegranej kandydata prawicy. Źródło: domena publiczna.

Śmierć Prezydenta

Już od dnia wyboru Gabriel Narutowicz otrzymywał anonimy z pogróżkami niewiadomego autorstwa. Wszystko jednak wskazuje, że zlekceważył ten fakt, a w każdym razie demonstracyjnie nie okazywał strachu. Obowiązki prezydenta Narutowicz zaczął pełnić 15 grudnia. Dzień później zaplanowane miał szereg kurtuazyjnych spotkań i wizyt obejmujących między innymi spotkanie z kardynałem Aleksandrem Kakowskim (jak wspomniałem nie podzielającego emocji endecji) i wizytę na Zachęcie.

Tego samego dnia miał się odbyć pogrzeb zabitego w zamieszkach działacza PPS. Jak łatwo domyśleć się w tej sytuacji politycznej uroczystość zamieniła się w wielką polityczną demonstrację lewicy. Narutowicz jednak dystansował się od wyraźnej afiliacji do jakiegokolwiek obozu. Do Zachęty Narutowicz przyjechał chwilę po 12.00. Podczas uroczystej inauguracji wystawy sztuki Niewiadomski oddał wspomniane śmiertelne strzały. Polityczny mord stał się faktem. Zamachowiec dał się obezwładnić bez oporu.

Śmierć Narutowicza wywołała wstrząs nawet na prawicy. Co bardziej radykalni działacze PPS w pierwszym odruchu zaplanowali akcję odwetową. Zamierzano zamordować wielu działaczy Narodowej Demokracji. Łatwo sobie wyobrazić, że doprowadziłoby to do wojny domowej. Akcja nie została jednak przeprowadzona do czego przyczynił się autorytet Piłsudskiego i innych przywódców politycznych niepopierających tego rodzaju koncepcji. Sytuacja polityczna znalazła się na skraju chaosu, ponieważ jeszcze przed zamachem premier Nowak złożył dymisję. Kraj nie miał zatem rządu i prezydenta, ale za to wrogie wobec siebie tłumy demonstrantów. Sytuację ustabilizowała wstrzemięźliwość Piłsudskiego i działania marszałka Rataja, który korzystając z uprawnień pełniącego obowiązki głowy państwa powołał nowy rząd na czele z Władysławem Sikorskim. Ów bohater wojny z 1920 r. wyprowadził na ulice wojsko, internował największych prawicowych radykałów. Na spotkaniu liderów ugrupowań politycznych wyraził determinację ustabilizowania sytuacji, także z użyciem siły, co szczególnie schłodziło gorące głowy Narodowych Demokratów. Niewiadomski został osądzony i skazany na śmierć. Wyrok wykonano 31 stycznia 1923 r. W kolejnych dniach odbyły się uroczystości pogrzebowe Gabriela Narutowicza. Wobec ostrożności endeków obyło się bez poważniejszych incydentów. Państwowy pogrzeb z udziałem zagranicznych dyplomatów i setek tysięcy obywateli dopełnił obraz tragedii.

Część prawicowej prasy próbowała uczynić z Niewiadomskiego bohatera, ale generalnie śmierć prezydenta uspokoiła jej nastroje. Nie zmieniło to jednak faktu, że w jego pogrzebie wzięło udział tysiące ludzi, dla których był postacią pozytywną. Stanisław Stroński, symbol nagonki przeciwko Narutowiczowi, zasłynął słynnym tekstem „Ciszej nad tą trumną…” próbował odsunąć odpowiedzialność za mord od prawicy, choć ewidentnie była to także zmiana tonu w porównaniu z napastliwymi atakami ostatnich dni. Później Stroński deklarował, że żałuje ataków na Narutowicza. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, do dziś są ugrupowania, które w Niewiadomskim upatrują bohatera. Zdarza się nawet, że stawiają na jego grobie kwiaty.

Lewica i inni przeciwnicy największego parlamentarnego środowiska byli oczywiście pewni całkowitej politycznej i moralnej odpowiedzialności prawicy. Sympatyzujący z lewicą Julian Tuwim w słynnym wierszu „Pogrzeb prezydenta Narutowicza” dał wyraz tym nastrojom, oskarżając odpowiedzialnych za mord w sposób, który nie sprawia zbyt wielkiego problemu w identyfikacji winnych.

 

Eligiusz Niewiadomski - zabójca Gabriela Narutowicza. Źródło: domena publiczna.

Odpowiedzialność

20 grudnia odbyły się nowe wybory. Szybko i sprawnie wybrano Stanisława Wojciechowskiego – tym razem on wystąpił w roli kandydata kompromisu. Choć prawica znów przegrała, znów w wyniku decyzji PSL „Piast”, tym razem obyło się bez kontrowersji. Wojciechowski wybrany głosami zwolenników Narutowicza został powszechnie zaakceptowany i sprawował urząd do zamachu majowego z 1926 r.

Pozostaje pytanie o odpowiedzialność za śmierć pierwszego prezydenta. Nagonka, jaką przeciw niemu rozpętała prawica, tworzy pokusę łatwego wskazania w jej stronę. Ale w historii nic nie jest proste, jak pisał wielki historyk Fernand Braudel. Niewiadomski zeznał, że pierwotnie zamierzał zabić Piłsudskiego. Zmienił zdanie, gdy okazało się, że nie ubiega się o urząd prezydenta. Na ile jego zamiar był zdeterminowany prasową nagonką i ekscesami na ulicach nie da się określić, a to w tym kontekście sprawa kluczowa. W ogóle Niewiadomski był postacią o wątpliwej kondycji psychicznej. Radykalny zwolennik endecji, sam domagał się dla siebie kary śmierci. Widział siebie w roli symbolu sprzeciwu wobec dominacji mniejszości narodowych nad Polską. Jak bardzo było to nieadekwatne do rzeczywistości nie trzeba chyba tłumaczyć. Niemniej, z całą pewnością nie działał na zlecenie i nie wiadomo czy nawet brak ataków zmieniłby jego decyzję. Z drugiej strony trudno uznać mord dokonany po opisanej prawicowej akcji nienawiści za prosty zbieg okoliczności.

W mojej ocenie można mówić o odpowiedzialności moralnej i politycznej. Prawica nie nacisnęła na spust, ale stworzyła klimat by Niewiadomski lub ktoś tego pokroju (w końcu do dziś nie ustalono autorstwa anonimów) dokonał zamachu na Prezydenta Rzeczypospolitej. Każdego czytelnika zachęcam jednak do samodzielnych poszukiwań odpowiedzi na te wątpliwości. Faktem jest, że wydarzenia z 16 grudnia 1922 r. pozostają dla potomnych lekcją tego, czym skończyć się może zniesienie wszelkich granic i skrupułów w krytykowaniu politycznych przeciwników. Lekcja to cenna także i dzisiaj.

 Michał Górawski


Bibliografia:

1.      Ruszczyc M., Strzały w „Zachęcie”. Katowice, 1987.

2.      Roszkowski W.,: Najnowsza historia Polski 1914–1945. Warszawa, 2003

3.      https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/1959878,Zamach-na-Gabriela-Narutowicza-%e2%80%93-grzech-pierworodny-II-Rzeczpospolitej [dostęp: 15 grudnia 2020 r.]

4.      https://histmag.org/Zamach-na-prezydenta-Narutowicza-18862/ [dostęp: 15 grudnia 2020 r.]

5.      https://wyborcza.pl/alehistoria/7,162654,24311451,wojna-polsko-polska-1922-roku.html [dostęp: 2020 r.]

 

 

wtorek, 8 grudnia 2020

Rzeczpospolita Obojga Narodów wobec wojny trzydziestoletniej

 

Defenestracja praska rozpoczęła wojnę trzydziestoletnią. Źródło: domena publiczna.

Powszechnie uważa się, że wobec wojny trzydziestoletniej – największego konfliktu nowożytnej Europy – Rzeczpospolita zachowała neutralność. Taki pogląd pojawia się nawet na kartach szkolnych podręczników. Tymczasem niezupełnie jest to prawda. Formalnie Rzeczpospolita nie przystąpiła do wojny, ale co najmniej trzy razy zaangażowana była w działania wojenne ściśle z nią związane. Poza tym, ze względu na jej duży potencjał i zdolność wystawienia silnej armii, obie walczące strony starały się wpłynąć na Rzeczpospolitą w celu wciągnięcia do walki. Niektórzy historycy w odmowie naszego kraju upatrują wręcz straconej szansy. Neutralność Rzeczpospolitej była więc w dużej mierze pozorna.

 

Pierwsza odsiecz wiedeńska

Za początek wojny trzydziestoletniej uznaje się „defenestrację praską” z 23 maja 1618 roku, czyli wyrzucenie przez okno zamku na Hradczanach dwóch namiestników cesarza Macieja oraz ich sekretarza. Choć ofiary spektakularnego aktu przeżyły, defenestracja stała się pierwszym aktem powstania czeskiego przeciwko Habsburgom, które w zgodnych opiniach historyków uważane jest za pierwszy etap wielkiej wojny. Motywacje rebelii miały w głównej mierze aspekt religijny i był buntem protestantów przeciw ortodoksyjnie katolickiej polityce cesarza Macieja. Późniejsza, zwłaszcza dziewiętnastowieczna historiografia, podnosi sprawy narodowe i tarcia pomiędzy Czechami, a Niemcami, jednak w XVII wieku kwestie etniczne nie odgrywały jeszcze wielkiej roli, a gdy się pojawiały, interesowały prawie wyłącznie członków społecznych elit, których tożsamość w tym zakresie ukształtowała się szybciej.

Konflikt zaczął się rozszerzać. W lipcu Czesi pozbawili Habsburgów tronu swego kraju, wybierając na króla elektora Palatynatu Fryderyka V. Wybór wydawał się politycznie racjonalny, gdyż nowy król był jednym najważniejszych przywódców niemieckich protestantów, na których wsparcie liczono, a także zięciem króla Anglii Jakuba I. Świat protestancki miał jednak ambiwalentne stanowisko wobec całej awantury, w rezultacie wsparcia czeskim powstańcom udzielił jedynie Palatynat, mniejszość protestanckich państw Rzeszy, Niderlandy oraz w niewielkim zakresie Anglia. Paradoksalnie, najbardziej efektywne wsparcie nadeszło ze strony Siedmiogrodu – węgierskiego księstwa podporządkowanego osmańskiej Turcji. Jego władca, Gabor Bethlen, rozpoczął działania wojenne przeciw Cesarstwu. Celem tych działań było zdobycie habsburskiej części Węgier i Słowacji oraz zapewne uzyskanie dla siebie i potomków „korony św. Stefana”. Jesienią 1619 r. Węgrzy Bethlena i Czesi zaatakowali Wiedeń, co postawiło Habsburgów w trudnej sytuacji.

W tych okolicznościach Rzeczpospolita po raz pierwszy wpłynęła na bieg wojny trzydziestoletniej. Sprzyjający Habsburgom Zygmunt III Waza zgodził się na wynajęcie przez cesarza niemieckiego Ferdynanda 10 000 „lisowczyków” – osławionej w Europie, niezwykle skutecznej polskiej lekkiej jazdy, której nazwa pochodzi od nazwiska twórcy formacji pułkownika Lisowskiego. Korpus dowodzony przez Walentego Rogowskiego przeszedł przez Karpaty i przeprowadził dywersyjne uderzenie na Siedmiogród. 23 listopada 1619 r. niedaleko miejscowości Humienne (obecnie terytorium Słowacji) doszło do bitwy pomiędzy „lisowczykami”, a liczącym 7 tysięcy ludzi oddziałem siedmiogrodzkim Jerzego Rakoczego, pozostawionym do osłony kraju na wypadek proaustriackiej interwencji Rzeczpospolitej. Starcie zakończyło się porażką Węgrów. Dowiedziawszy się o ataku na swoim zapleczu Gabor nakazał odwrót spod Wiednia. Wydarzenie przeszło do polskiej historii jako „pierwsza odsiecz wiedeńska”, gdyż nasza lekka jazda miała ocalić austriacką stolicę. Prawda jest znacznie bardziej skomplikowana.

Trzeba pamiętać, że akcja Siedmiogrodzian prowadzona była późną jesienią, podczas gdy ówczesna sztuka wojenna nakazywała kończenie kampanii przed zimą, ze względu na mogące wystąpić kłopoty z aprowizacją. Poza tym oddziały Bethlena, choć liczne, cierpiały na niedostatek piechoty i artylerii koniecznej do zdobycia dobrze ufortyfikowanej austriackiej stolicy. W tej sytuacji, choć akcja „lisowczyków” przyspieszyła decyzję Bethlena o odwrocie, gdyby do niej nie doszło zapewne Siedmiogrodzianie i Czesi tkwiliby pod murami Wiednia dłużej, po czym i tak wycofaliby się do swoich krajów. Nie należy więc przeceniać militarnego znaczenia polskiej dywersji.

Rzeczpospolita nic na takim zaangażowaniu nie zyskała. Co gorsza, atak na Siedmiogród stał się, obok rywalizacji o wpływy w Mołdawii i Wołoszczyźnie i ataków Kozaków na Turcję, przyczyną wojny Rzeczpospolitej z imperium Osmanów w latach?1620-1621. W 1620 r. nasza armia poniosła klęskę pod Cecorą w Mołdawii, a podczas odwrotu została rozbita. Hetman Stanisław Żółkiewski zapłacił za to życiem. Rok później wielka armia Rzeczpospolitej (30-35 tysięcy ludzi), wspierana przez 20 tysięcy Kozaków, w warownym obozie pod Chocimiem odparła turecki atak. Ostatecznie wojna nie przyniosła zmian terytorialnych, a Turcja weszła w okres problemów wewnętrznych, które uniemożliwiły jej zaangażowanie w dalszy ciąg wojny trzydziestoletniej.

Ta zaś trwała w najlepsze. Listopad 1620 r. przyniósł czeskim powstańcom decydującą klęskę pod Białą Górą. W następnych miesiącach powstanie wygasło, po czym walki przesunęły się na teren Niemiec oddalając się od granic Rzeczpospolitej.

 

Gustaw Adolf. Król Szwecji i jeden z największych wodzów wojny trzydziestoletniej. Źródło: domena publiczna.

Wojna o ujście Wisły

Wojna trzydziestoletnia wciągała w swój wir kolejne państwa. Od 1625 r. w walkach przeciwko Habsburgom wzięła udział Dania, a jej armia była współfinansowana przez katolicką Francję. Oba państwa połączyła chęć powstrzymania wzrostu wpływów cesarza spowodowanego sukcesami militarnymi z lat 1620-1625. Finansowego poparcia Danii udzieliła też Anglia.

Tymczasem jednym z istotniejszych państw protestanckich, które nie brało udziału w wojnie była Szwecja. Ze względu na jej położenie i odwieczne skonfliktowanie z Danią (przyczyną była rywalizacja o panowanie nad Bałtykiem) próbowała pozyskać ją dyplomacja katolicka. Protestanci z kolei liczyli na poparcie Szwecji z powodów wyznaniowych. Monarcha tego skandynawskiego państwa, Gustaw Adolf, niewątpliwie planował mocarstwową ekspansję swojego kraju w regionie Morza Bałtyckiego, ale zaangażowanie w wojnę trzydziestoletnią zamierzał poprzedzić starannym przygotowaniem. Początkowy okres jego panowania zdominowały reformy wojskowości szwedzkiej, które armię Gustawa uczyniły prawdopodobnie najsprawniejszą w Europie. Zanim jednak doszło do zaangażowania w Niemczech, gdzie siła wojskowości Szwecji ujawniła się z całą mocą, Gustaw Adolf rozpętał konflikt z Rzeczpospolitą. Jego celem było przetarcie zreformowanej armii w boju oraz przejęcie zysków z handlu Rzeczpospolitej odbywającego się poprzez porty bałtyckie, na czele z potężnie ufortyfikowanym Gdańskiem – największym miastem naszego kraju, liczącym około 60 tysięcy mieszkańców. Istotne były też kwestie dynastyczne, bowiem król Polski Zygmunt III Waza rościł pretensje do tronu szwedzkiego. Po pierwszych walkach na terenie Inflant Gustaw w 1626 roku przerzucił siły do Prus i na Pomorze, rozpoczynając wojnę o ujście Wisły. Konflikt zakończył się porażką Rzeczpospolitej. Okazało się, że zreformowana armia Szwecji potrafi nawet walczyć z budzącą postrach husarią. Starcie miało jednak poważne znaczenie dla wojny trzydziestoletniej i przez wielu historyków jest wprost zaliczane do wydarzeń z nią związanych.

To właśnie w walce z Rzeczpospolitą żołnierz szwedzki zdobył szlify wojenne, które wkrótce pozwoliły mu niepowstrzymanie maszerować wzdłuż i wszerz Niemiec. Poza tym przegrana wojna odebrała Rzeczpospolitej zdolności ofensywne. Miało to poważne znaczenie, ponieważ Gustaw Adolf obawiał się polsko-litewskiej dywersji w czasie kampanii niemieckiej, na wzór tej z 1619 r. Wreszcie, na mocy kończącego walkę rozejmu w Starym Targu (1629), Szwedzi zatrzymywali większość portów pruskich i pomorskich. Poza tym uzyskiwali prawo pobierania opłaty celnej od handlu gdańskiego, która walnie przyczyniła się do opłacenia wielkiego wysiłku wojennego słabo zaludnionego i biednego skandynawskiego kraju. W walce tej Rzeczpospolitą poparli Habsburgowie, którzy przysłali jej na pomoc kontyngent piechoty i rajtarii pod dowództwem Arnima. Przy czym pomoc ta była mało efektywna – konfliktowy cesarski dowódca nie krył swojej niechęci dla współdziałania z Rzeczpospolitą, a jego żołnierze byli uciążliwi dla lokalnej polskiej ludności

Od 1630 r. Szwedzi trwale zaangażowali się w główny, niemiecki teatr wojny trzydziestoletniej. Gustaw Adolf poległ w krwawej i zakończonej dla Szwedów zwycięsko, bitwie pod Lutzen w Saksonii (16.11.1632). Zanim jednak znalazł śmierć na polu bitwy raz jeszcze spróbował zaszkodzić Rzeczpospolitej.

 

Wojna smoleńska

Rosja była jednym z głównym międzynarodowych wyzwań dla polsko-litewskiej unii, co najmniej od końca XV w. Początek XVII w. na skutek chaosu i „wielkiej smuty” w Rosji przyniósł Rzeczpospolitej sukcesy i pozyskanie dużych obszarów, czyli ziemi smoleńskiej, czernichowskiej i siewierskiej. Nowy car, Michał Romanow, który sprawował rządy w tandemie ze swym ojcem, patriarchą moskiewskim Filaretem (niektórzy wprost twierdzą, że to patriarcha sprawował faktyczną władzę w kraju) dążył do zemsty na zachodniej sąsiadce. W tym celu Rosja oplotła sieć intryg. Planowano wciągnięcie do walki z Rzeczpospolitą Turcję i Szwecję. O ile jednak Turcja wahała się długo i ostatecznie zdecydowała się jedynie na ograniczoną akcję, znaną jako „wojna Abazy-paszy”, o tyle Gustaw Adolf był bardzo zainteresowany uwikłaniem Rzeczpospolitej w konflikt i oferował konkretne wsparcie. W grę wchodziło nawet zdobycie dla Gustawa tronu w Warszawie. Na ile poważne były to koncepcje, a na ile służyły jedynie podburzeniu Rosji do wojny, pozostaje sprawą sporną. Nie da się tego rozstrzygnąć szczególnie wobec faktu, że Gustaw zginął zanim jakiekolwiek współdziałania szwedzko-rosyjskie miało szansę się odbyć. Szwecji zależało na pewno na związaniu państwa polsko-litewskiego by nie mogło ono szukać rewanżu za konflikt z ostatnich lat.

Faktem jest, że w 1632 r. Rosjanie rozpoczęli atak na Rzeczpospolitą, rozpoczynając konflikt, który do historii przeszedł, jako „wojna smoleńska”. Działania wojenne skoncentrowały zostały wokół Smoleńska właśnie i zakończyły się sukcesem Rzeczpospolitej, potwierdzonym pokojem w Polanowie (1634). Warunki pokoju ze Szwecją zostały poprawione przez nasz kraj na mocy układu w Sztumskiej Wsi (1635). W rezultacie Rzeczpospolita zyskała kilkanaście lat spokoju, zakłócanego tylko napadami Tatarów na południowe kresy państwa i nabrzmiewającym problemem kozackim.

 

Władysław IV Waza. Źródło: domena publiczna.

Próby wciągnięcia Rzeczpospolitej do wojny.

Na marginesie działań wojennych prowadzonych przez Rzeczpospolitą w latach 1618-1648 prowadzono także starania dyplomatyczne o wciągnięcie państwa polsko-litewskiego w wir konfliktu. Zainteresowane były tym obie strony. Rzeczpospolita miała 11 milionów ludności, co czyniło ją jednym z najludniejszych państw kontynentu, a to przekładało się na potencjalną zdolność wystawienia licznej armii. Dla porównania liczba Anglików w tym okresie szacowana jest na 4 miliony. Do tego nasza armia cieszyła się dobrą reputacją w Europie, co w szczególności dotyczyło jazdy. Rzeczpospolita była więc łakomym kąskiem i chętnie widzianym sojusznikiem dla obu stron. Nie dziwi więc, że próbowano ją albo zachęcić do sojuszu, albo wykluczyć możliwość wzięcia przez nią udziału w wojnie poprzez zaangażowanie w poboczny konflikt. Ten drugi wariant opisałem powyżej. W najbardziej klasycznej postaci wystąpił w okresie „wojny smoleńskiej”. Mniej znane są zabiegi dyplomatyczne.

Najbardziej usilnie starała się włączyć Rzeczpospolitą do wojny Francja. Jej postawa wobec konfliktu w ogóle zasługuje na uwagę. Kraj rządzony przez dynastię Burbonów, a w praktyce przez kardynałów Richelieu (do jego śmierci w 1642 r.) i jego ucznia Mazzariniego, długo unikał frontalnego zaangażowania w wojnę, starając się wyciągnąć z niej maksimum korzyści przy minimum zaangażowania. Ta makiaweliczna polityka nasadzała się na dążeniu do osłabiania Habsburgów, którzy dla Francji byli strategicznym wrogiem od końca XV w. Francuzi starali się wspierać pośrednio wrogów kolejnych cesarzy. Spektakularna kampania Gustawa Adolfa i późniejsze działania Szwedów były w dużej mierze finansowane z Paryża. System szwedzkiej krwi przelewanej za francuskie złoto przynosił jednak Francji tylko ograniczone korzyści, co przyniosło wreszcie otwarty jej udział w wojnie od 1635 roku. Ale zarówno do tego momentu, jak i później Francja szukała kolejnych wrogów Habsburgów. Jednym z pomysłów kolejno kierujących krajem kardynałów było oskrzydlenie cesarza za pomocą koalicji państw położonych na wschód od jego terytorium. W tym kontekście Francję szczególnie interesowała Szwecja, Turcja i Rzeczpospolita. Oto odpowiedź na tajemnicę udziału dyplomacji francuskiej w grze politycznej na terenie Europy Środkowej. Widzimy polityków przysłanych znad Sekwany próbujących sprowadzić kolejne Tureckie inwazje w kierunku Niemiec. Widzimy ich mediujących w rozmowach Szwecji z Rzeczpospolitą. Ogólnie starano się skierować wszystkie te trzy kraje przeciw francuskiemu wrogowi, oferując pieniądze i zyski terytorialne. Rzeczpospolitą Francja kusiła Śląskiem, całością albo jego fragmentami. Władysław IV Waza, od 1632 r. panujący w Rzeczpospolitej, sugerował zainteresowanie. Francuzi obiecywali pieniądze na wystawienie armii przeciw Habsburgom. O sprawie dowiedzieli się cesarscy dyplomaci z przerażeniem uznając, że istnieje poważne zagrożenie uderzeniem Rzeczpospolitej na wschodnie ziemie ich władcy.

Próbując zażegnać niebezpieczeństwo cesarz podjął negocjacje na temat przekazania Wazom części Śląska. Sprawa po raz pierwszy pojawiła się już na początku konfliktu, kiedy to Zygmunt III Waza sugerował możliwość zaangażowania Rzeczpospolitej po stronie katolickiej w zamian za zyski terytorialne w dawnej dzielnicy Piastów. Jednak po latach sprawa wróciła w bardziej realnych kształtach. Ostatecznie całe przedsięwzięcie spaliło na panewce. Wazowie otrzymali tytułem zastawu z racji małżeństw Zygmunta z córkami Habsburgów niewielkie księstwo opolsko-raciborskie, jednak z poważnymi zastrzeżeniami. Zastaw miał trwać 50 lat (ostatecznie odebrano go w 1666 r.), a Wazowie nie mogli wprowadzać tam własnych porządków ustrojowych (w domyśle rodem z Rzeczpospolitej). Wykluczono więc możliwość ściślejszego związania tego obszaru z naszym krajem. Francuskie sugestie o przyłączeniu się do wojny ostatecznie odrzucono. Śląsk można było odzyskać na długo przed 1945 r., ale wymagało to zaangażowania się w wojnę trzydziestoletnią na rzecz Habsburgów, albo przeciw nim.

Dlaczego tak się nie stało? Dlaczego nie skorzystano z szansy zdobycia bogatej dzielnicy? Odpowiedź jest bardzo prozaiczna – Rzeczpospolita nie chciała tego robić. Władysław IV był władcą ambitnym i snującym rozległe plany. Skoro myślał o wielkiej wojnie z Rosją, Turcją, czy Szwecją w iście imperialnym stylu (co naraziło go na uznanie przez niektórych potomnych za odrealnionego fantastę), to nie można wykluczyć, iż poważnie pragnął zdobyć Śląsk. Ale król miał w Rzeczpospolitej bardzo ograniczoną władzę. Wojna wymagała zgody szlacheckiego Sejmu i poparcia magnatów. Tymczasem „panowie bracia” nie widzieli dla siebie interesu w walce o Śląsk z jego lokalną elitą i silnym mieszczaństwem. Wyobraźnię szlachty pobudzały stepy ukraińskie, gdzie zdobywało się prestiż, bogactwo i władzę. Nie jest dziełem przypadku, że najpotężniejsze armie Rzeczpospolita wystawiała przeciw Turcji i Rosji. Do walki ze Szwecją, która zaatakowała serce naszej gospodarki, jakim było Pomorze z Gdańskiem, nigdy nie zebrano więcej niż 30 tysięcy żołnierzy, podczas gdy przeciw Turcji według niektórych szacunków nawet dwa razy tyle (w 1621 r. licząc z Kozakami), przeciw Rosji do 65 tysięcy (1660 r.). Pod Beresteczkiem w 1651 r. Rzeczpospolita miała mieć nawet 65 tysięcy ludzi (z pospolitym ruszeniem), a przecież w tamtych czasach nie wystawiano do bitwy wszystkich posiadanych wojsk pozostawiając część dla zabezpieczenia tyłów i fortec na zapleczu. Polityka zagraniczna Rzeczpospolitej, z powodu oczekiwań szlachty i wysokiej pozycji magnatów kresowych, zorientowana była na wschód. Propozycje reorientacji polityki na zachód, z dążeniami do odzyskania Śląska pojawiające się zwłaszcza w kręgach szlachty wielkopolskiej, nigdy nie spotkały się z większą akceptacją.

Oczy szerszej opinii dostrzegały Śląsk głównie ze względu na toczone tam działania wojenne. Zauważono zaangażowanie mieszkańców tego regionu w sprawę powstania czeskiego, powszechnie obawiano się wkroczenia na terytorium Rzeczpospolitej wojsk Mansfelda, które ten protestancki dowódca prowadził w spektakularnym przemarszu z Niemiec na Węgry przez Śląsk (1626 r.). Nigdy jednak wizja wejścia do wojny dla zdobycia tego obszaru nie cieszyła się popularnością. Przesądziło też o tym pacyfistyczne podejście szlachty, która niechętnie łożyła na wojsko i zgadzała się na podatki prawie wyłącznie w celach defensywnych. Właściwie zatem Wazowie nie byli w stanie osiągnąć więcej.

 

Czy warto było wejść do wojny?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Neutralność Rzeczpospolitej pozwoliła jej uniknąć zniszczeń wojennych, które były ciężkim doświadczeniem ówczesnych Niemiec i innych głównych teatrów działań. Pod względem ubytku odsetka populacji wojna ta była bardziej kosztowna niż obie wojny światowe. Rzeczpospolitą podobne doświadczenie spotkało dopiero w latach 1648-1667, kiedy to przez jej terytorium przetoczyła się seria krwawych wojen. Ale wynika z tego, że sama neutralność w latach 1618-1648 nie przyniosła korzyści, zwłaszcza, że – jak wskazałem – była w dużej mierze pozorna, a nasz kraj już wtedy musiał bronić się przed agresją z trzech stron.

Wchodząc do wojny można było uzyskać korzyści terytorialne, ale przecież nikt nie wie czy armia polsko-litewska nie poniosłaby kosztownej klęski. Jedyny w tym czasie egzamin naszego wojska w starciu ze sztuką wojenną zachodniej Europy, jakim była wojna ze Szwecją z lat 1626-1629, wypadł w najlepszym razie przeciętnie. Nie należy w tym kontekście nadmiernie zawierzać mitowi husarii. Była to bez wątpienia najskuteczniejsza formacja jazdy w nowożytnej Europie, zdolna osiągać spektakularne sukcesy. Ale przy dobrym dowodzeniu i sprzyjającej topografii pola bitwy, zreformowana na polach bitewnych wielkiego konfliktu zachodnia piechota, była w stanie wytrzymać jej szarżę, czego znakomitym przykładem jest bitwa pod Gniewem z 1626 r..

Pewni możemy być jednego – brak otwartego zaangażowania w wojnę trzydziestoletnią właściwie wykluczał Rzeczpospolitą z możliwości odegrania roli kontynentalnego mocarstwa. W tamtych czasach wojna była przedłużeniem i naturalną częścią polityki. Liczył się ten, kto potrafił schodzić zwycięsko z największych pól bitewnych. Stanie z boku oznaczało podpieranie ściany.

 

Bibliografia:

1.      Wilson P., Wojna trzydziestoletnia 1618-1648. Tragedia Europy, Oświęcim, 2017, 

2.       Konopczyński W, Dzieje Polski nowożytnej T.1, Warszawa, 1986,

3.       Wójcik Z., Historia powszechna XVI i XVII wieku, Warszawa, 1996,

4.       Simms Brendan, Taniec mocarstw. Walka o dominację w Europie od XV do XXI wieku, Poznań, 2015,

5.       Podhorodecki L., Rapier i koncerz, Warszawa, 1985,

6.      Baszkiewicz J., Historia Francji, Wrocław, 1974